Pod jego wpływem otworzyła się we mnie kobiecość, miękka, blada i delikatna. Słodycz. Ciężko opisać coś tak wewnętrznego, subtelną zmianę energii, coś jak głuche pęknięcie skorupy, a pod spodem właśnie to. Tyle lat walczyłam, żeby nikt tego nie widział, tak bardzo to zakrywałam. Kiedy myślę o tym dziś, widzę owoc liczi. Skorupka na zewnątrz jest najeżona geometrycznymi kolcami, chropowata, szorstka. Tylko kolor podpowiada, że w środku może być coś życiodajnego, smaczny miąższ, coś, po co warto sięgnąć.
Nie sądzę, żeby zrobił to celowo. Nie myślę też, żeby udało mu się to zrobić kiedykolwiek z inną. A może? W każdym razie skorupka pod wpływem jego obecności pękła. Pękła długo po tym, jak kiedyś sama próbowałam ją przebić, całkiem bezskutecznie. Środek ku mojemu zaskoczeniu nie przypominał jednak wcale soczystego mango, a liczi właśnie. Coś bladego jak spod ziemi, długo ukrywanego, otoczonego delikatną siateczką białych żyłek. Bardzo słodkiego. Czułam, że to tylko forma przejściowa. Wiedziałam, że on może po to sięgnąć i się tym nasycić, a liczi odrośnie (ale nie wiem ile razy). Wiedziałam też, że może po prostu kłaść na tym opuszki swoich troskliwych dłoni i nasycać to swoją troską, a z tego dziwnego, łagodnego miejsca we mnie, wyrośnie wkrótce potężne drzewo, które da mu owoce i cień.
A co jeśli nie zdecyduje się na działanie? Jeśli nie zauważy nawet tego, co zrobił? Biała, miękka tkanka wysycha, żółknie, czernieje. Nie będzie drzewa, owoców, ani cienia. Pozostaje tylko gruba blizna, która boli, jakby pod nią ukryty był odłamek szkła. Wiem, moja siostra ma taką bliznę na plecach. Nagła gotowość, cóż za falstart. Nikomu niepotrzebna, transformująca, wielka.
Zawstydzona część mnie nienawidzi tej metamorfozy. Często płaczę z wściekłości i zażenowania. Moment przejścia, kiedy słabość, nie jest jeszcze moją siłą. Na razie jest po prostu brakiem mocy, w tym znanym mi przecież cyklu życia – śmierci – życia, jestem na etapie śmierci. Przechodzi to pewnie każda matka, która musi, chce czy nie, oddać siebie, żeby zająć się życiem swoich dzieci. Nie walczę już o swoje wizje, a moje nowe potrzeby, tej kobiety, którą tak długo trzymałam w ciemnej komnacie na dnie serca, obezwładniają mnie. Jest mi za nią wstyd, a w ustach mam smak, który pamiętam z dzieciństwa, gdy polizało się metalowy przedmiot. Kwaśny, metaliczny smak obrzydzenia. Brzydzę się tej miękkości, gardzę tym nagłym otwarciem. Opłakuję to, co umarło i drżę, bo nie mam pojęcia jak być tą nową kobietą.
Przeczuwam tylko, że po tej śmierci może nadejść znów życie, które urodzi wielką obfitość. To transformacja, na którą całe życie czekałam. Jeśli jednak ogrodnik odejdzie, jedyny przechowywany na dnie serca owoc po prostu zeschnie się, skurczy i już na zawsze pozostanę złamana, z twardą pestką porażki w środku.
5 komentarzy
Piękne. Warto dożyć czegoś takiego… Chociaż na początku jest mieszanina różnych uczuć. Ale z czasem, wszystko się krystalizuje
Na takie wpisy czekam, zawsze. Praktyczne rady opuszczam, zabieram za to to, co pochodzi z miejsca, w którym mieszka niebieski ptak, który chce się wydostać, ale jesteśmy dla niego zbyt surowe. Bardzo było mi potrzebne to, co właśnie tu przeczytałam. Kiedy za mną kolejny falstart, bo nie nauczyłam się czekać.
Trudno. Biegnijmy z wilkami.
Nam czas płynie inaczej, niż im.
Myślałam dużo o tym 'zjawisku’. Mi opada zbroja przy obecnym facecie i boję się bo czasem łzy same cisnąć się do oczu, trzeba zawierzyć i poczuć taką pewność drugiej strony jak nigdy dotąd. Może to jest jakiś kolejny etap inicjacji. Prawdziwy rozkwit kobiecości – chociaż to słowo było zawsze dla mnie raczej nieistotne. Boję się własnej emocjonalnosci w czasach gdy każda kobieta jest traktowana serio zwykle jak zachowuje się jak facet. Też masz wrażenie że to bilet w jedną stronę? Że jak otworzysz swoją kobiecą stronę to już nie nic będzie takie jak wcześniej i po prostu solo będzie gorzej niż z kimś? Ta pozytywna przemiana jest bolesna mimo wszystko.
Wiem, że ta przemiana jest mi bardzo potrzebna, ale skąd brac te pokłady odwagi żeby ją przeżyć nie wiem. Wiem, że kobieta może świetnie funkcjonować w tym świecie, dopóki jak mówisz, przejawia męskie cechy. Ja robiłam to całe moje życie i chciałabym wreszcie dać sobie pozwolenie na słabość ale nie taką „rozjebaną” bo to umiem do perfekcji, ale słabość w sensie pewnego rodziaju „poddania”, na razie jednak odpala mi to wszystkie moje wewnętrzne alarmy, a i mój partner zdaje się być leko zdezorienowany… ale ta pestka już wypuściła ogonek pod ziemią, już z niej coś rośnie i nie da się tego procesu zatrzymać. Mam wrażenie, że albo rozkwitnie albo zgnije pod ziemią.