
Czytam sobie te wszystkie dyskusje o influencerach, blogerach i innych twórcach internetowych i mam coraz większy niesmak. Myślę sobie wtedy, że na coś takiego, to ja się nie pisałam. Choć bloguję od przeszło 18 (!) lat i widzę, jak zmienia się internet i nasza obecność w nim, mam poczucie, że wyszłam od czegoś innego, a jestem dziś całkiem w innym miejscu. Spoiler: i nie wiem, czy mi się ono podoba.
Moje blogowanie to przede wszystkim pisanie, bo ja od zawsze piszę i od zawsze dużo gadam. Bardzo trudno jest dużo gadać, gdy jest się introwertyczką, która może nie tyle unika, ile bardzo starannie ogranicza swój kontakt z ludźmi, przedkładając nad ich towarzystwo przybywanie w samotności. Internet zaś jest o tyle fascynującym miejscem, że pozwala na pisanie o przedmiotach swojego zainteresowania i w dodatku jest szansa, że przy odrobinie szczęścia publikacja przyciągnie do nas ludzi, którzy nie tylko chętnie poczytają (ale także chętnie podyskutują) na te same tematy. W życiu osobistym lubię otaczać się ludźmi, którzy mocno się ode mnie różnią. Mamy inne temperamenty, potrzeby, poglądy polityczne, społeczne, zainteresowania i lubimy inaczej spędzać czas wolny. Pewnie to sprawia, że nie mam jednej zgranej paczki — bardzo ciężko byłoby mi tych dziwaków połączyć w jedną całość i to nawet nie składa się źle, bowiem wolę kontakt w podgrupach, a najlepiej jeden na jeden.
I nagle pisanie! Czy to o marzeniu, by upiec chałkę, czy o ciekawych książkach dotyczących feminizmu, seksualności, duchowości czy poezji, o tym gdzie postawić pierwsze kroki na surfingowej desce, co zaskoczyło mnie w adopcji psa, dlaczego warto jeść zupy zimą oraz czy nowe wege przepisy Jamiego Oliviera są naprawdę tak wspaniałe, jak słychać tu i ówdzie — wszystko to mogę zależnie od swojego nastroju tu opisać i wiem, że przyciągnie to moje przyjaciółki zainteresowane kiszeniem i wystrojem wnętrz, polską ilustracją, designem, modą, polityką albo renowacją mebli i pielęgnacją wrażliwej skóry — a nie jest to jeden i ten sam podzbiór przyjaciółek. Co więcej! Moje pisanie przyciągnie też osoby, których w ogóle nie znam, a które mieszkają w Polsce i za granicą i które właśnie zastanawiały się, czy adoptować psa, jak nastawić zakwas z buraków i które chętnie zjadłyby dobrą zupę, ale i podzielą się przepisem na to, co gotowały ostatnio.
WTEM! Okazuje się, że należy dawać publicznie znać twórcy (nazwę taką osobą twórcą, bo kiedyś byłby to bloger, ale dziś może być youtuber, tiktoker, instagramer, albo podcaster), że dany temat się podoba lub nie, bo cytuje przeczytany na cudzym blogu komentarz „jak nie dasz kucharzowi znać, że nie smakuje, znów zaserwuje ci niedobre jedzenie”.
Nie traktuję mojego pisania tu, jako zawodu. Jednak nawet gdyby nim był, cóż to za niedorzeczny pomysł, by takie komentarze czynić. Nie wypisuję do redakcji pism, które mnie nie obchodzą z prośbą o zmianę publikowanych materiałów. Zwyczajnie idę wybrać to, co odpowiada moim gustom. I mam taką refleksję, że z jednej strony wszyscy mamy serdecznie dość algorytmów, komercjalizacji treści, lajków, serduszek i tego, że wszystko dookoła jest tak paskudnie sztuczne, a z drugiej strony traktujemy ludzi, którzy dzielą się w internecie sobą, swoim światem, wrażliwością i preferencjami, jak błaznów, którzy mają tańczyć, jak im zagramy. Przecież ten wąż zjada własny ogon. Zachowując się jak konsumenci i tworząc wymagania oraz oceniając twórców, jako profesjonalistów, dostajemy siłą rzeczy właśnie to, czego nie chcemy i na co narzekamy — syntetyczny, lepiej lub gorzej stargetowany produkt. I zdaję sobie sprawę z tego, że dziś wiele osób bloguje wyłącznie dla korzyści finansowych, ja jednak nigdy w tym modelu się nie odnalazłam. Chcę pisać o tym, co czuję, na co mam ochotę z nadzieją na przyciągnięcie mojej grupy dziwaków, którzy podzielają moje przekonania, wrażliwość lub potrzeby, albo ostatecznie przynajmniej takich, którzy, chociaż ni w ząb mnie nie rozumieją, chętnie przyjdą na herbatkę porozglądać się po tym moim świecie, w którym na co dzień sami nie chcieliby żyć.
KOMERCJALIZACJA
Odbiorcy często twierdzą, że płacą swoją obecnością twórcom, bo ci monetyzują ich uwagę. Tak, tak znam tę narrację z Instagrama — mówią to sami wysokozasięgowi twórcy. Nie wiem, czy mają rację. Oczywiście, im większe zasięgi, tym drożej można sprzedać reklamę w swojej przestrzeni — to niezaprzeczalny fakt. Jednocześnie, gdy kupujesz magazyn, płacisz za niego, ale w środku i tak są reklamy. Nikt nie oczekuje, że skoro zapłacił za magazyn, nie będzie żadnych reklamodawców. Nikt też nie rozdaje magazynów za darmo. Prawdopodobnie jestem starą osobą, jakimś diplodokiem internetowego uniwersum, ale nie czuję, że ktokolwiek robi mi łaskę, że tu ze mną jest, a przynajmniej bardzo bym nie chciała, żeby tak było. Mam nadzieję, że tu jesteśmy, bo wzajemnie się inspirujemy, rozmawiamy, dzielimy się kawałkami siebie i bo to, czym ja się dzielę, jest dla Was interesujące, ciekawe i zajmujące. Mam taką nadzieję, bo dzielę się tym szczerze i od serca, bez przeliczania Waszego hipotetycznego zainteresowania na banery reklamowe. Czy to oznacza, że unikam reklam? Nie, jasne, że przyjemnie jest dostać zastrzyk gotówki, czy mieć inne profity, zwłaszcza jeśli dostaje się je od marek, z których i tak się korzysta. Bardzo tęsknię za czasami, kiedy na blogach w komentarzach toczyły się dyskusje i ludzie znali się z tych komentarzy, rozpoznawali, darzyli się sympatią i było to coś znacznie większego niż interakcja pomiędzy twórcą a pojedynczym odbiorcą (znów, żeby nie było, że zawężam do czytelników).
AZYL
Mam prawdziwe szczęście, bo na palcach jednej ręki mogę policzyć nieprzychylne komentarze, krytykę czy hejt. Wiem też, że rozważania, o których piszę, dotyczą raczej innych twórców czy dyskusji w „branży”. I wiecie co? Jej też mam dosyć. Mam dosyć eksperckich kont na IG mówiących, jak ma wyglądać współpraca, co to jest wiarygodność, co jest ważne dla agencji, jak zdobyć followersów (jakby byli bitcoinem) i mierzi mnie to na tyle, że rozpaczliwie myślę o jakimś internecie w wersji slow. Internecie dla starców, bez śmiesznych filmików z napisami, bez ryczącej muzyki, bez obliczania wszystkiego na przychód. I wiem, że takie sentymenty to oznaka przerażenia światem i spowolnienia, bo właśnie tak zaczyna się starość, że „a kiedyś to było” oraz „a wy to się teraz nie znacie”. Jestem na to uważna, ale jako odbiorczynie też mam dość nadmuchanych, wylukrowanych treści. Jako twórczyni mam za to niechęć do planowania i chcę się dzielić tak, jak robiłam to zawsze — spontanicznie, prawdziwie, trochę jak do koleżanek, bez myślenia o sobie, jak o kimś, kto „sam chciał się wystawić” albo „sprzedaje prywatę”. Wydaje mi się, że przy moich licznych zainteresowanych i potrzebie rozmawiania o tym, co mnie akurat porusza, publikowanie w internecie jest najbardziej humanitarnym rozwiązaniem, które nie czyni ze mnie tej okropnej osoby, która zaprasza przyjaciół na pokaz slajdów z rodzinnych wakacji (nuuuudaaa), albo prezentację nietłukących naczyń Arkorok (choć z pewnością są osoby, które tu zainteresuję tematem używanych naczyń). Ostatecznie wszyscy jesteście tu na ochotnika i mam nadzieję, że dobrze się bawicie!
Nie mam zgrabnej puenty do tych wynurzeń. Wiem, że potrzebuję stworzyć tę przestrzeń na swoich zasadach, być może po staremu. Im bardziej platformy SM cisną z algorytmami, forsują nowe formaty, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że będę rozwijać bloga i newsletter, bo to są miejsca, w których mogę działać w swoim rytmie, a Wy możecie przyjść w odwiedziny tylko wtedy, kiedy zechcecie — bez bombardowania Waszych mózgów bodźcami. Właśnie zaczęłam pracę nad kolejną książką i to jest piękny (choć niedochodowy, nad czym ubolewam) sposób, by w powolnym, kołyszącym rytmie dzielić się ze światem sobą, swoją wiedzą, swoimi przepisami.
Podsumowując, cieszę się, że social media nie są moją jedyną pracą, a jedynie dodatkowym źródłem dochodu. Tęskniłam za Wami. Wami z krwi i kości, za komunikacją, za dłuższą formą. Za tym, że możemy pogadać. Cieszę się, że mogę tu być na swoich zasadach. Jeszcze trawię to wszystko, balansuję pomiędzy tym, co znaczyło publikowanie treści w internecie kiedyś, a co dziś i czy da się to robić, nie stosując się do zasad gry, które zostały zmienione w trakcie. W gruncie rzeczy nadal jestem romantyczną introwertyczką, która po prostu klub pen friends zamieniła na wciskanie ENTER.

10 komentarzy
Ten temat jest mi bardzo bliski. Też tęskno mi do slow internetu (blogów i komentarzy, for i mniejszej ilości reklam), ale nie wiem czy da się do tego wrócić nawet jak twórcy wynieśliby się z SM z powrotem na swoje blogi. Najbardziej w szybkim internecie nie lubię polaryzacji i tego, że ludzie chętnie rzucają się sobie do gardeł – mam wspomnienia z for, że oczywiście zdarzały się długaśne kłótnie, ale na tle tego jak wyglądają obecnie SM, to była taka wersja light. Nie było życzenia drugiej osobie najgorszego i „cancelowania” kogoś bo raz powiedział coś w nieidealny sposób.
Niestety jest naprawdę trudno mieć jakąkolwiek publikę jeśli zaczyna się z blogiem teraz – i to takim w starym stylu, bez własnego pięknego szablonu i domeny .pl. Próbowałam w tym roku i po prostu nikt na niego nie wchodził, a na insta mam małe grono stałych odbiorców, więc wydawało mi się, że klikną link. Niestety tak to nie zadziałało.
Wyszło więc tak, że swoją przestrzeń mam w ramach social media. I jest szczerze, z brzydkimi zdjęciami i bez eksperckości oraz marki osobistej. Odbiorców mam bardzo mało, ale ostatnio kilka razy usłyszałam, że ludzie po prostu lubią czytać moje rozkminy, co jest bardzo miłe. Niemniej jednak musiałam sobie sama przepracować to, że mogę nie chcieć się profesjonalizować, mogę nie chcieć uczyć się ładnych zdjęć i mogę mieć takie konto gdzie będę bez planu pisać o tym, co mnie aktualnie zajmuje – bo na insta łatwo się wkręcić w to, że profesjonalizacja to jedyna droga. Oczywiście w tym wypadku nie ma co liczyć na zasięgi 😉
Diplodoki łączmy się! 😀
Zoja – doskonale to rozumiem. Faktycznie w tym zalewie wszystkiego w internecie jest bardzo trudno teraz w ogóle dać znać komukolwiek „hej, heeeej, tu jestem”. Ale mam wrażenie, że na blogu jest się bardiej u siebie. Przerażają mnie te wszystkie „sama się prosiła”, „jak chcesz być osobą publiczną, to znoś, że będziemy ci mówić jak kulawe masz XYZ”. Ojej, a jak nie chcę być osobą publiczną? A jak chcę po prostu dzielić się swoimi małymi rzeczami?
I owszem, świat jest nie do zatrzymania. Ja to nawet mam fajny pomysł na insta rolki, żeby były w zgodzie ze mną, jak znajdę czas, to może kiedyś do nich siądę, a jednak sama jako odbiorczyni widzę, jak czuję się, gdy czytam dłuższe teksty, a jak scrollując instagram. Jebla dostaję już od nadmiaru treści tam. Jako dziecko uważałam, że to przykre, że TV właził nam w rodzinne relacje. Teraz SM robią to samo, każdy ze smartfonem przyklejonym w łapie i nieważne, czy to ja postująca na insta, czy moja osoba partnerska, scrollująca właśnie MLH 🙁
jestem za 🙂
Ojeeej, jak bardzo się cieszę, że będziesz bardziej blogowo i newsletter’owo publikować treści.
Ja z insta mam od jakiegoś czasu tak toksyczną relację, że co chwilę korzystam z opcji tymczasowego wyłączenia konta.
Po lekturze „Ciepła” uznałam, że mentalnie jestem chyba vatą na jakimś turbodoładowaniu. A Instagram to jest dla mnie raj na ziemi. Ilość inspiracji, które mogę tam znaleźć…. Aaaaahhhh w to mi graj.
Nowe pomysły na lepsze życie, nowe nawyki, lepsze sposoby na, konta o psychologii, rozwoju, konta które powinno się śledzić żeby być najmądrzejszym człowiekiem świata.
Tak sobie w mojej łepetynce oraz w zapisanych postach gromadzę te inspiracje, po czym mam wrażenie, że łepetynka ta mi eksploduje.
Wtedy dochodzę do wniosku- przerwa.
Kilka dni fomo, a potem błogi spokój. Po dłuższym czasie stwierdzam, że chyba już jest ok, to ja wrócę na insta, sprawdzę tylko co tam na jakiś kilku ulubionych kontach. I nagle znowu wpadam w wir inspiracji ???
Cyrk na kółkach. Obecnie mam wyłączony Instagram i nie wiem czy w ogóle do niego wracać ?
Jestem za, stwórzmy internet dla starych dusz!
Ja założyłam swojego bloga w wieku 15 lat, czyli 20 lat temu. Kilka lat temu zniknął na zawsze. I też brakuje mi tych rozmów w komentarzach, pisania dla samego dzielenia się tym, co akurat w nas siedzi, bez oczekiwań i kalkulacji. Na szczęście z tamtych czasów coś mi zostało, a właściwie ktoś – mąż 😉 Poznaliśmy się na komunikatorze tlen właśnie te 20 lat temu, kiedy zagajało się do przypadkowych ludzi. Nieraz kontakt urywał nam się na lata, ale jakoś zawsze przypominaliśmy sobie jedno o drugim. I ciach, raptem po 16 latach został moim mężem 😉 Takiego internetu już nie ma.
mogę się podpisać pod wszystkim co napisałaś jako odbiorca. Odbiorca, który też ma dosyć komercjalizacji, bombardowania reklamami i nawoływaniami o lajki dla zasięgu dla reklamodawców a takie „zwykłe” ale jakże wartościowe treści bardzo mocno ceni!!
To takie proste, słuchaj swojego serca, sama nas kiedyś inspirowałaś do podążania jego ścieżką, pamiętasz? I jeszcze jedna rzecz… Czy myślałaś czasem o tym dla jak wielu osób SM stały się pułapką? Przyjemność i radość żmudnym terminowym obowiązkiem, wolność smyczą, rozwój uzależnieniem. Wierzę, że wciąż można zawrócić z tej drogi.
Zgadzam się bardzo! Od kiedy są rolki, to nawet mi się za bardzo nie chce przeglądać Insta, bo wiem, że przebodźcowanie łupnie po minucie 😉 no i mam podobne dinozaurowo-internetowe apiracje, jak ty, tylko zamiast bloga nagrywam dziaderski podkaścik.
O czym ten dziaderski podkaścik, pochwalisz się?