Zauważałam ich od zawsze. Pierwszy, taki świadomy był szczęścionośny pan. Zwiastował dobry dzień, jak kominiarz, tyle że nie trzeba było łapać się za guzik. Wystarczyło go zauważyć i pomyśleć: o! To szczęścionośny pan. Miał kartoflaste rysy twarzy i nieco rzadkie, zmierzwione włosy. Odprowadzał gdzieś małego chłopca. Miał całe wytatuowane ręce i tymi rękoma przytrzymywał dziecko. W tamtym czasie, w Szczecinie był moim małym znakiem od wszechświata, że nie jestem wariatką i że w tym mieście jest miejsce dla ludzi, którzy nie są tacy jak inni. Był potwierdzeniem, że tu, albo gdzieś indziej, musi być dla mnie w świecie miejsce. Miałam 16 lat.
Był jeszcze człowiek Bóbr. Miał włosy aż za pośladki, a splątane tak, że tworzyły jednego wielkiego, płaskiego dreada, który wyglądał jak ogon bobra. Nie pamiętam o nim nic więcej. Wydawał mi się wtedy strasznie stary, a pewnie był ledwo po trzydziestce.
W Krakowie to była wytworna starsza pani. Chadzała wszędzie z pieskiem i była bardzo nonszalancka. Poły jej beżowego płaszcza ukazywały zwykłe dżinsy, lekko przed kostkę. Nosiła stylowe buty i cała była ubrana tak, że nie była ani zbyt młodzieżowa, ani też nie wyglądała jak kobieta, której już nic nie czeka. Podeszłyśmy do niej kiedyś z S. powiedzieć jej, że fantastycznie wygląda. Podziękowała po angielsku, mówiła, że nie pochodzi stąd. Potem matka S. mówiła, że widuje ją, jak grzebie po śmietnikach. Ktoś powiedział, że nie jest do końca normalna. Nigdy tego nie widziałyśmy na własne oczy, przy nas zawsze była nienaganna. Od dawna tam nie mieszkam.
W Warszawie to dwie inne panie. Jedna szczupła i mocno pomarszczona. Jej twarz przypomina sękaty pień, ale z jej oczu bije taka siła, że często spuszczam wzrok. Ma dużo siwiejących włosów i upina je fantazyjnie w koka lub bujną falę opadającą na czoło. Jej wysuszone ciało porusza się energicznie i pewnie. Nosi ciężkie płaszcze, oczy podkreśla ciemną, lekko metalizującą kredką, czasem maluje usta. Uważam, że pali. Pamiętam, że pali, choć nie mogę sobie przypomnieć jej z papierosem. Ma pomalowane paznokcie i szczupłe dłonie. Chadza z psem lub bez psa. Zawsze tym samym zwartym, drobnym, szybkim krokiem. Jest zupełnie inna niż rumiana i lekko okrągła pani z ulicy obok. Ta ma dwa pieski i nigdy nie boi się koloru. Nie jest wcale ani zwarta, ani szybka. Kojarzy mi się raczej z kluską na parze, jej twarz jest przyjemnie gładka i wydaje się uroczo miękka. Podkreśla blade policzki mocnym, landrynkowym różem. Nosi ubrania kolorystycznie dopasowane do siebie i wygląda jak bohaterka książki dla dzieci, której nie sposób nie lubić. Spódnica pasuje do kardiganu, a ten do beretu. Albo nakrycie głowy w intensywnym różu wchodzi w dialog z szalikiem o tej samej barwie, ale kontrastuje z garsonką. Nigdy nie widziałam, żeby się spieszyła. Zawsze zachwyca mnie stylem i swoją pomysłowością.
To śmieszna sprawa. Nie poznaję znajomych na ulicy, nie mam pamięci do twarzy, a jednak od zawsze, w morzu przechodniów zobaczę kogoś, kto mi się spodoba. Nie musi być wcale w kanonie ani po mojemu. Właśnie na odwrót, moje spojrzenia łapią osoby, które emanują swoją osobistą energią na zewnątrz. Mają to nieuchwytne coś, co przekłada się na sposób, w który się ruszają, na uśmiech lub spojrzenie, sposób, w jaki się noszą. Czasem dopisuję im w głowie życia, rozlokowuję po mieszkaniach, które spotykam, wymyślam zawody i historie życia. Nie staram się ich poznać, nie próbuję na nich wpadać. Po prostu po cichu się zachwycam. Niektórzy przechodnie są tak frapujący, że spełniają obietnice składane w książkach i serialach, gdzie każdy jest jakiś. Zagapiam się na ich różnorodność i daję uwieść ich urokowi — jaki by nie był. Byleby mówili swoim głosem. Nieuchwytni, tajemniczy, niedoskonali, idealni.
Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

3 komentarze
Uwielbiam ten cykl. Sprawiasz, że poniedziałki są przyjemne!
Choćby i we wtorki :). Dziękuję bardzo za docenienie.
A gdyby spojrzeć z drugiej strony: fajnie byłoby być dla kogoś takim znajomym nieznajomym.
Albo chociaż wyobrazić sobie, że jest się takim kimś. I od razu inaczej patrzysz na świat.