Kiedy tylko zorientowałam się, że Auroville to reportaż, przeklęłam w głowie swoje roztrzepanie. Nie lubię reportaży. Skusił mnie opis na okładce: Miasto, w którym można się zgubić, bo nic tu nie jest takie, na jakie wygląda. Las, który kiedyś był czerwoną pustynią, a wcześniej lasem. Jałowa ziemia, na której Tamilowie — zubożałe duchy dawnej świetności królestw Południa — opowiadają sobie legendę o przybyszach z Zachodu przynoszących dobrobyt.
Opis był dłuższy i poetycki. Spodziewałam się zatem powieści w stylu Eli Shafak lub Shantaram. Reportaż odłożyłam swkaszona na półkę domowej biblioteczki. Kiedy wyczytałam już wszystko, co miałam, a zostały mi tylko książki popularnonaukowe do pracy i książki psychologiczne, uznałam, że czas na spotkanie z Auroville. Miasto Utopia założone w Indiach w 1986 roku na fali mody na wschodnią ezoterykę, guru i wspólnotowość. To śmieszne jak szybko jełczeją dawne ideały. Parę dekad i wszystko, czym żyła dana epoka wydaje się śmieszne, skazane na porażkę, infantylne, przebrzmiałe. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zorientowałam się, że Auroville istnieje do dziś. Na YouTube pełno jest filmików globtroterów eksplorujących to miejsce. Jeśli jednak nie chcecie złamać sobie serca, nie oglądajcie ich. O wiele lepiej, gdy Auroville zostaje w wyobraźni i sercu niż staje się turystyczną atrakcją i celem monetyzacji. Auroville zostaje w sercu? Czy ja to właśnie napisałam? Tak. We mnie ta książka została na długo i nieustannie jeszcze wybrzmiewa.
Nie sądziłam, że Auroville może rozmiękczyć mój cynizm dorosłego człowieka. Człowieka, który rozumie już, dlaczego komunizm nie ma sensu, dlaczego, choć wszyscy równie wartościowi nie będziemy nigdy równi i który na pewnym etapie życia uznaje, że próby uczynienia świata lepszym, po prostu grożą wypaleniem. Nie mam przecież siedmiu lat, żeby wzruszać się na widok Miss Świata ubranej w brokatowe kuse gacie, która tym razem pochodzi z Azji, Afryki lub innego miejsca świata, co ma symbolizować, że choć jej fizis oceniali biali starcy, chodzi im o świat różnorodny, równościowy i piękny. Miss Świata macha ręką, roni trzy kryształowe łzy wzruszenia i mówi, że chciałaby, żeby na świecie zapanował pokój, nie było wojen a dzieci nie chodziło głodne. Nie mam siedmiu lat, a jednak Auroville łapie mnie za gardło. Nie za sprawą Matki (francuskiej założycielki najpierw aśramu Sri Aurobindo, a później samego miasta), nie za sprawą punkowego serca, które chciałoby, żeby świat wyglądał inaczej, nie z wiary w niepryskane warzywa i nie z powodu sympatii do Indii. Auroville, a właściwie autorka książki Katarzyna Boni wciągnęła mnie w senną narrację i nie mogę od tego czasu przestać myśleć, kiedy naprawdę uwierzyłam, że życie to zarabianie na mieszkanie, posyłanie dzieci do przedszkola i napicie się czasem wina w knajpie? Skąd ci ludzie brali odwagę, żeby porzucić swoje wygodne, europejskie życie i budować coś na środku pustyni? Jak przełykali początkowe rozczarowanie miastem przyszłości, by uznać, że dla nich może być ono centrum wszechświata? Dlaczego mnie nie stać na takie myślenie choćby w małej części? Jakby to było, przestać myśleć otaczającym mnie schematem i oczekiwaniami, które dawno temu wtłoczyli mi rodzice, a było to oczekiwanie spokojnego życia w klimacie klasy średniej (co i tak zdaje się mnie przerastać)? Społeczność Auroville mnie zaintrygowała — razem z ich niepowodzeniami, refleksjami, naiwnością, zdolnością do uczenia się na błędach.
Auroville to również refleksja nad kolonializmem. Jak czuli się Tamilowie, gdy biali najpierw skolonizowali ich ziemię, wycięli w pień ich lasy, bogactwo zamienili w jałową krainę, żeby odejść, a potem powrócić? Nowi mieszkańcy Auroville to byli głównie Niemcy i Francuzi. Trochę osób ze Stanów. Więc przyjechał ktoś naprawiać świat i urządzać go na nowo i znów byli to biali.
Katarzyna Boni stawia trafne pytania — jak wyglądałby świat, gdyby ci ludzie, zamiast budować coś od podstaw na innym kontynencie, zmieniali swoją postawą świat tam, gdzie są — w Berlinie, Warszawie, Paryżu czy Seattle. Jako sfrustrowana (teraz) warszawianka, której prospołeczne wysiłki często idą na marne, rozumiem ich. Jest we mnie duża tęsknota za homogeniczną społecznością, która wyznaje podobne do mnie wartości, poglądy i pomysł na życie. Czy zmieniam się tym samym w tradycjonalistkę bojącą się różnorodności, która tu gdzie jest, walczy z jeszcze większymi tradycjonalistami o tę różnorodność? Pytania, które pojawiają się podczas lektury, są jak matrioszka — rozpakowujesz jedno, a w nim kolejne i kolejne i kolejne.
Miasto z marzeń to również książka filozoficzna. Razem z Aurosonem, pierwszym dzieckiem Auroville zastanawiamy się nad reinkarnacją, śmiercią, sztuką, miłością i sensem życia. Uderzyło mnie, że podróż ta zatacza koło, a odpowiedź jest tak prosta, prozaiczna, zwykła. To jednocześnie piękne i poruszające. Uziemiające i dające nadzieję. Odnajduję się w tym, bo i mi zdarzało się ryć głęboko, szukać daleko, a odpowiedź, być może jak to zawsze, znajdowała się w tu i teraz. Odkrycie zagadki Aurosona było dla mnie jak chłodny kompres na rozgorączkowane wątpliwościami serce.
O, czytasz tę nudną książkę — zagaiła moja kumpela Kasia. Później doprecyzowała, że akcja się nie rozkręca. To prawda, może jestem nudziarą. Podobała mi się też Była sobie rzeka i Traktat o łuskaniu fasoli. Lubię książki spokojne, do których potrzeba uważności. Wymagają zatrzymania, trzeba czytać więcej niż tylko trzy strony na raz, żeby wejść w ich kołyszący, monotonny rytm, ale nagroda jest wielka. To są książki, które wnikają głęboko pod powierzchnię skóry. Zostają z człowiekiem jeśli nie na zawsze, to naprawdę na długo.
Gorąco polecam spakować ją na wakacje!
