Category

DLA DUCHA

Category

Gdybym chciała czekać na ocean, to relaksowałabym się raz do roku. A tak? Leżę sobie na leżaczku w parku kieszonkowym albo hycam na murek, żeby patrzeć na klon i oddaję się podsłuchiwaniu, jak plotkują drzewa. W kieszonkowym szczególnie jedno, takie zielono-srebrzyste ma wiele do powiedzenia. Jego drobne i suche liście w kształcie serc szemrzą i szeleszczą jak baba dwie klatki obok, co wie kto i z kim, gdzie mieszkał i ile lat ma jego pies, kto się rozwiódł, a kto jeszcze nie, ale rychło to zrobi. Skubana jest niezawodna bardziej niż algorytmy Zuckerberga. Nie znam jednak języka drzew i całkiem nie wiem, kogo obgadują, może właśnie mnie? A ja nic sobie z tego nie robię, tylko się wyleguję, szczelniej owijam szalikiem i słucham tego szemrania, szeleszczenia i szurania. I czy w jakimś innym języku niż polski istnieją tak idealne słowa oddające mowę liści? Najbardziej lubię, jak wiatr wcale nie jest odczuwalny na dole, a już na pewno, kiedy nie jest porywisty. Liście mówią wtedy szeptem, radośnie, jeden do drugiego, z drzewa do drzewa, opowiadają sobie historie. Lubię je wszystkie, te letnie, soczyste i pełne chlorofilu i te jesienne, susze, odrobinę bardziej dramatyczne. Nie lubię, kiedy wiatr jest a mocny, wtedy mam wrażenie, że liście niepokoją się, naradzają, mrocznie coś knują. Suche gałęzie trą się o siebie, skrzypią, drzewa są zaniepokojone. Jednak w dni słoneczne i ciepłe drzewa są zrelaksowane. Po moim ulubionym skacze wiewiórka. Kiedy zastyga w bezruchu, wiatr jednakowo ugina jej puchaty ogon i liście w koronie. Kiedy patrzę wystarczająco długo, wszystko zamienia się w piksele, w małe szkiełka jak w kalejdoskopie, nie wiem już, kiedy szumią liście, a kiedy moja głowa. Boli mnie kark od zadzierania brody wysoko, wszystko faluje i jest mi tak bardzo błogo.

– No drzewo, muszę się chyba już zbierać! – mówię. A ono na to tylko, jakby chciało, żebym jeszcze posiedziała chwilę pod jego majestatem, ucisza mnie liściastym- szszszsz.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.


blimsien Monday delight

Mój umysł lubi rzeczy wyrwane z kontekstu. Napis na murze, jak myśl, którą nieznajomy chce podzielić się z Tobą w nagłej potrzebie bliskości. Cytat z książki, zapisany gdzieś na skrawku papieru, nie pamiętam zupełnie, czego to dotyczył, ale nadal chwyta za serce. Fragment piosenki lub audycji radiowej, kiedy przechodzę w letni wieczór pod oknami nieznajomych, ale najlepiej — nieznajome miasta.

Ten pierwszy poranek w lizbońskim hostelu, w którym powietrze stało całą noc i rano czułam się jak kiszony ogórek. Wyszłam na wąski balkonik napić się paskudnej kawy i oglądać dachy budynków. Lizbońskie powietrze pachnie inaczej, mam przed sobą przynajmniej pół dnia i mogę po prostu zabłądzić. Siedzieć na fontannie, oglądać fale i mewy, wyłapywać architektoniczne detale. Nie czeka mnie nic, prócz popołudniowego autobusu jadącego w dół kraju. Nie mam tu psa, partnera, dzieci ani nawet roślin, które trzeba podlać. Nie mam ze sobą komputera. Nie ma nic, co kojarzyłoby mi się z czymkolwiek innym. Po prostu jestem wyrwana z kontekstu, z nurtu codziennych, powtarzalnych zdarzeń i chociaż zapłacę za to porzucenie rutyny później, teraz także coś zyskuję: świeżość w głowie, zaciekawienie, przestrzeń. Widzę nagle siebie innym okiem. Może coś zmienię? Zrobię przemeblowanie? Napiszę nową książkę? Czego chcę się nauczyć? Z kim teraz chcę się widywać? Poza kieratem codziennych obowiązków wyrwana z nawiasu doklejona do innego krajobrazu, języka, tłumu jak w kolażu o temacie „mapa marzeń” wymyślam siebie na nowo, bujam w obłokach, albo nie robię nic, po prostu się przyglądam światu jak dziecko. Pierwszy raz. Ze zdziwieniem, ciekawością, w zachwycie.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.





Wstydziłaś się kiedykolwiek, że potrzebujesz innych? Ja wielokrotnie. Zostałam wychowana na zaradną, samodzielną i mogącą obejść się bez pomocy dziewczynkę, a potem… jako kobieta zostałam z masą głupich przekonań dotyczących tego, jakimi cnotami jest poleganie wyłącznie na sobie i bycie Zosią Samosią. To było o twardości, o braku potrzeby bliskości, o tym, jak łaknienie towarzystwa i wsparcia innych czyni człowieka słabym.

Myślę, że dorastanie w latach 2000 podpalało to przekonanie, bo feminizm wtedy mówił kobietom, że z jednej strony mogą robić, być, sięgać dokładnie po to samo, co chłopcy (ale hej… nie jesteśmy chłopcami!) i wyprodukował różne koszmarki typu #bossbabe, reklamy podpasek Always gdzie w pierwszy dzień okresu możesz wszystko (w dodatku w białych spodniach) i nie pozwól sobie, żeby twój naturalny cykl i samopoczucie twojego ciała cię spowolniło, a książki o samorozwoju i bogactwie pisane były przez giga chadów pokroju Tonego Robbinsa (fajny koleś, ale co on ma wspólnego ze mną?). Chcę przez te przykłady pokazać, że pomysł o samorealizacji i sile, sprawczości był budowany na bardzo kapitalistycznych podwalinach związanych z tłumieniem naturalnych potrzeb, robieniem dobrej miny do złej gry, toksycznej produktywności i w pewnym sensie o znieczuleniu się na siebie. Czy dotyczyło to dawania z siebie 100% w pracy, a potem wyciskaniu siódmych potów na treningu podczas pierwszego dnia okresu, bo przecież „mogę jak facet” i „w niczym nie jestem gorsza” czy „nie potrzebuję nikogo, żeby być szczęśliwa” urodziło w wielu z nas przekonanie, że ze wszystkim, trzeba dawać sobie radę solo. Teraz nie tylko chłopcy nie mogli płakać, ale my także. W dodatku wczesne dzieciństwo przypadające na lata 90 często budowało w dzieciach przekonanie, że kiedy jest im źle i trudno, nie ma bezpiecznych osób, którym można o tym powiedzieć. Jak stłukło się wazon, lepiej było go posprzątać i iść w zaparte, że nie wiesz, co się z nim stało, niż dostać manto, podobnie z nieciekawymi ocenami, w które rodzice mieli wgląd na wywiadówce, a kiedy sąsiad postanowił ośmieszyć cię publicznie lub zdyscyplinować, rodzice mogli tylko podwoić stawkę, gdyby się o tym dowiedzieli. Potem jeszcze poradniki o tym, że mężczyźni kochają zołzy i tysiące rad, jak sprawić, żeby on był zainteresowany (wszystkie dotyczyły manipulacji i sprawiania, by osoba o unikającym stylu przywiązania chciała gonić króliczka). Osoby młodsze o dekadę mają już całkiem inne programy, dziś jest inaczej, a my, millenialsi, rozplątujemy różne przekonania dotyczące mierzenia się ze wszystkim solo i tłumienia naturalnych potrzeb. To bardzo dobrze, ale…

Nie wiem, jak w twojej bańce, ale w mojej wciąż mało się mówi o tym, że…

  • to ok, potrzebować, rozmawiać z kimś na głębokim poziomie, a nie tylko ślizgać się na powierzchni small-talku i jeśli nie mamy takiej możliwości, nasze zdrowie psychiczne może szwankować
  • to ok, potrzebować ludzi, którym pokażemy całych siebie i zostaniemy zaakceptowani
  • relacja budowana z terapeutą pomaga, ale nie zastąpi bezpiecznych relacji w codziennym życiu
  • to ok, mieć potrzebę dotykania innych żywych istot i nie mówię tu ani o sporcie, ani wyłącznie o seksie — ważne jest, móc się przytulić, być pogłaskanym, trzymać kogoś za rękę, czuć ciepło skóry innej istoty
  • to ok, kochać siebie i swoje życie i mieć potrzebę dzielić to życie z innymi — przyjaciółmi, ukochanym, dziećmi

Nie wiem, co poszło nie tak, że w pewnym momencie zwykłe ludzkie potrzeby — kontaktu z innymi, zabawy, dotyku, czułości, bycia widzianą stały się słabością, zależnością i byciem “clingy”. I jeśli masz inne przekonania to wspaniale. A jeśli znasz to, o czym piszę, chcę ci przypomnieć:

JESTEŚMY ISTOTAMI STADNYMI. TO W PORZĄDKU POTRZEBOWAĆ INNYCH. NIE JESTEŚMY STWORZENI DO SAMOTNOŚCI. PRAGNIENIE MIŁOŚCI, SPĘDZANIA JAKOŚCIOWEGO CZASU RAZEM, PRZYJAŹNI, DOTYKU, KONTAKTU NIE CZYNI CIĘ SŁABĄ I ZALEŻNĄ.

Czyni cię ludzką. Tak po prostu. Nie ma się czego wstydzić, a wręcz warto po karmiące relacje sięgać i nawet jeśli tęsknisz za miłością, stadem mogą być też dzieci, przyjaciele, zwierzęta, wspólnota sąsiedzka, dalsza rodzina. Ten tekst ilustruję zdjęciem z Mirką. Mirka to klacz Mai Sobczak aka Qmamkaszę. Maię poznałam przy okazji pracy nad jedną z moich książek, dzięki czemu każde zdjęcie z tej książki kojarzy mi się z rozwijającą się relacją między mną a Maią i to zdjęcie także jest jej autorstwa. Tego dnia było mi smutno. Maia zaproponowała, żebym jechała z nią do stajni. To był zwykły dzień. Zjadłam paskudnego obwarzanka z wiejskiego sklepu, suczka o imieniu Radocha zajmowała się swoimi sprawami. Pierwszy raz w życiu wyczesałam końską grzywę i ogon. Siedziałyśmy z Maią w końskim boksie, pijąc kawę. Jaskółki przelatywały nam nad głowami. Świat stał się dzięki temu lepszy.




mikro zachwyty blimsienJest coś niesamowicie krzepiącego w kwiatach, które dostaje się od bliskich. Nasionach, szczepkach, małych doniczkach. Balkonowych pomidorkach, monsterach i szczawikach. To coś całkiem innego niż rośliny z ogrodniczego lub budowlanego. Mają historię. Znam je z pomieszczeń ludzi, których znam i lubię. Część ich domu, ich czułej ręki pielęgnującej te kwiaty (coś żywego! jak to pięknie) teraz jest u mnie. Sztafeta czułości w doglądaniu listków. Dom zmultiplikowany i zamknięty w kolejnej matrioszce. Przechowane historie i nasiąkanie nowymi. Coś, co ma znaczenie.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami!

wierze w miłość

Tak, wierzę w miłość, nawet kiedy jej akurat nie czuję, bo w głębi serca wiem, że miłość jest naszą prawdziwą naturą.

Wierzę w miłość, nawet kiedy moje serce jest chwilowo zamknięte i stwardniałe i na niczym innym nie zależy mi tak, jak na utrzymaniu go w miękkości. Chcę, żeby moje serce było jak puchaty, otwarty kwiat piwonii z mięsistymi płatkami nagrzanymi promieniami czerwcowego słońca.

Dlatego codziennie siadam i oddycham, pozwalając przepływać potokom miłości przez moje ciało, czuć ją i nie zatrzymywać jej, nie robić z żywej rzeki basenu pełnego glonów.

Wierzę w miłość, bo bez niej nic nie ma znaczenia, nie sposób się zachwycić, nie sposób czuć się połączoną.

Wierzę w miłość nawet wtedy, gdy jestem w odrętwieniu i rozpaczy. Umiem kochać i umiem już być kochana. Czasem tylko potrzebuję o tym pamiętać.

———
Cytat na zdjęciu to część napisu znalezionego w obozie na teranie Niemiec. Autorem najprawdopodobniej jest anonimowy Żyd.

Dla mnie ten tekst jest pretekstem do zatrzymania się i medytacji nad naturą miłości, która nigdy nie ogranicza się do tej romantycznej. To przypomnienie, że miłość już jest i żeby ją poczuć, trzeba tylko ściągnąć zasłony oddzielające nas od innych.

💖 chcesz się przyłączyć? Zacznij od praktyki wdzięczności lub medytacji loving kindness. Przywołaj obraz kogoś/czegoś, co kochasz i pozwól ciepłu rozejść się po Twoim ciele. Być kochaną to coś więcej niż być w relacjach z ludźmi. Bycie żywą to spora łaska i efekt miłości świata do nas. Warto o tym pamiętać, nawet, a może zwłaszcza wtedy, kiedy nie czujemy miłości.

No może jeszcze zdaniami podrzędnie złożonymi zacznij mówić do tego psa, na bank zrozumie — nie mogła wyzłośliwić się moja znajoma, która zna się na treningu psów i wie, że pies potrzebuje czytelnych komend i mówienie do niego „ależ Pimpusiu, pańcia ci mówiła, nie jemy gówna w krzakach” nie ma sensu.

Ja wiem jednak, że w Warszawie psy są członkami rodzin. Nie tylko w Warszawie. Może i w innych dużych miastach, a może po prostu pośród tych, którzy w swoim życiu szukają istoty, z którą wymienić się mogą ciepłem emocjonalnym, tulaskiem i zawarczeć okazjonalnie na sąsiadów. I nie, oni (my?) nie mówimy do psów pełnymi zdaniami, bo uważamy, że to wzbogaci ich słownictwo (choć kto wie, kto wie, Luna rozumie już: chodź, ruszaj, kółeczko, idziemy, spacer, żaba, kotek, wiewiórka, ptaszek oraz ciastko). Mówimy do psów pełnymi zdaniami, bo traktujemy je jako towarzystwo.
Poszłabym dalej, traktujemy je jako psy wspierające zdrowie emocjonalne. Trudno im uciec, nie kosztują tyle, co terapeuci i są otwarte zarówno na słuchanie narzekań na inflację, pogodę, idiotyczne wątki w serialach, jak i śpiewanie im wymyślonych piosenek. Czasem tylko skonsternowane rzucają spojrzenie bocznym okiem, kiedy człekokształtne wydają dziwny odgłos przypominający czkawkę, często na wskutek oglądania czegoś w plastikowych prostokątach (Luna dalej nie rozumie słowa mem, ale rozumie filmiki na YT z wiewiórkami w plastikowym prostokącie).
Zachwyca mnie to, co ludzie mówią do psów pełnymi zdaniami. Te wszystkie:
Chodź, zaraz dostaniesz kurzą nóżkę. No kto jest takim grzecznym pieskiem?
Ty dziadówo skończona, czemuś wlazł w to błoto? Jezu, ale będzie mycie gir, jak tylko wrócimy. Łajzą jesteś nieprzeciętną!
Kto jest moim pieszczoszkiem? Dawaj kołami do góry, zaraz wymasuję ci brzuszek.
Nawet o tym nie marz żebraku. Już dzisiaj jadłaś.
Ależ Klusemczko, nie wolno szczekać na inne pieski. No i po co to? O co ta awantura. A mówiłam ci, no może tak być, no niekorzystny biomet, taka dziś pogoda, tak, mnie też boli głowa…
Te wszystkie słowa wypowiadane do życzliwej duszy, która może ni w ząb nie rozumie, ale przynajmniej zwykle lubi słuchać. Babcie i Klumseczki oddalające się chwiejnym krokiem w stronę bliżej nieznanych (a przynajmniej mi) miejskich przygód. Gdzieś pomiędzy pohukiwaniem tramwajów, klaksonami aut, w taki prozaiczny, zwykły poniedziałek jak ten.

Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

Moim największym kinkiem stało się poczucie bezpieczeństwa i regulacja układu nerwowego. Szukanie momentów, w których czuję się bezpiecznie w ciele i rozpływanie się w tym uczuciu, choćby trwało i przez trzydzieści sekund.

Moje pierwsze wspomnienie tego typu jest o kurczaczku. A tym kurczaczkiem jestem ja. Mogę mieć może 5 lat i któreś z rodziców wyciąga mnie z wanny, stawia na sedesie i opatula świeżo wypranym ręcznikiem, mówiąc czule „chodź tu kurczaczku”. Przez chwilę stoję owinięta jak frotté burrito, jest mi chłodno, ale ręcznik jest puszysty i daje miły komfort i poczucie bezpieczeństwa. Do dziś uwielbiam uczucie okrycia się dużym ręcznikiem i danie sobie chwili, zanim zacznę się wycierać.

Podobnym przeżyciem jest samotne spanie w łóżku, kiedy można owinąć się szczelnie kołdrą tak, żeby każda krawędź była zawinięta i umieszczona pod ciałem. Wiadomo wtedy, że przeciągi niestraszne, a i żaden potwór z ciemności nie przyjdzie i nie chapsnie nas w tyłek.

To także moment savasany po intensywnej sesji jogi, kiedy oddech uspokaja się, ciało schładza i powoli opada na podłogę w kompletnym rozluźnieniu. Czasem dopiero wtedy czuję, jak moje policzki, skóra czoła, mięśnie wokół ust rozluźniają się i grawitują w kierunku uszu. Jestem jak kostka czekolady topiąca się na słońcu w lipcowy dzień.

Czasem to kołdra obciążeniowa, która uspokaja system nerwowy i daje wrażenie miłego utulenia oraz uziemienia. Wspaniała metoda autoregulacji po dniu pełnym zabiegania.

Szukam „momentów kurczaczka” intencjonalnie. Wychwytuję je, wyławiam z codzienności, a czasem celowo stwarzam. Rozgaszczam się w nich. Normalizuję je. Rzucam mojemu wewnętrznemu kurczaczkowi okruszki, mówiąc: najadaj się tym maleństwo. Zobacz, jak to jest czuć się bezpiecznie. Zobacz, jak to jest, bo buduję dla Ciebie tego więcej i chcę, żebyś kurczaczku był na to gotowy.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

Nie słucham jej w ogóle albo jestem w dopaminowej pętli, która powtarza w kółko trzy kawałki, które obecnie stanowią ścieżkę dźwiękową do mojego życia. W metrze skacze mi noga, a na przejściu dla pieszych ruszam biodrami, w kuchni zaś wytrząsam nuty z opuszek moich palców, z zaokrąglonych ramion. Potrząsam głową, rozluźniam szczękę i śpiewam zupełnie nie to, co trzeba. W wagonie kolejki czuję, że jestem w teledysku i siłą woli powstrzymuję się przed wstaniem z miejsca i puszczeniem się w tan wokół poręczy. W mojej wyobraźni wszyscy dołączają do mnie jak w reklamie gumy do żucia albo podpasek, które sprawiają, że chcesz żyć pełnią życia w pierwszy dzień okresu. Tylko uśmiechu nie potrafię opanować, a moje oczy zasnuwa mgiełka zwiastująca, że właśnie niebezpiecznie oddalam się z przystanku „rzeczywistość” w kierunku galaktyki „daydream”.

Niektórych kawałków nie słyszałam całe lata, ale kiedy tylko wychwycę pierwsze takty, nagle znów mam 17 lat i zastanawiam się, jak pomieścić w swoim niedużym ciele wszystkie nastoletnie uczucia i emocje. Inne są zwietrzałe jak korek po niesmacznym szampanie, powinny przypominać miłości i romanse, co to miały być na całe życie, a dziś nie reprezentują sobą całkiem nic. Są jak ten koleś od kawałka „somebody that I used to know”. Jedne łączą pokolenia (millenialsi to do was mówię!), a inne są bardzo personalne, kiedy przypada szczyt ich popularności. Kurs na prawo jazdy już zawsze będzie mi się kojarzył z Lady Gagą.

I są jeszcze one, duszne, dudniące w brzuchu ciężkim basem, wnikające w krwiobieg, spłycające oddech, pachnące zimnym wieczorem coraz cieplejszą porą roku i zielonym krzakiem jaśminowca. Bolesne, piękne, podniecające. Takie, których nigdy nie da się już wydłubać spod skóry, które nie są nawet o kimś konkretnym, są czystą fizjologiczną reakcją na falę dźwięku.

Czekam na Wasze kultowe piosenki w komentarzach. Z czym Wam się kojarzą? Które kochałyście, a dziś nie możecie ich słuchać? Które zostaną z Wami już na zawsze?


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

blimsien

Kiedy moja dłoń dotyka skórzastego i zamszowego liścia szałwii. Przykładam go do ust i gładzę ich powierzchnię małymi, szorstkimi włoskami. Przypominają fakturę skóry na karku. Pękata kolba kukurydzy, twarda pod palcami, a jednocześnie mogę wyczuć zaokrąglenie każdego ziarenka. Gdy czeszę ją paznokciami, przypomina mi się wracanie ze szkoły do domu, kiedy kijem obijało się szczeble metalowych ogrodzeń, a one wydawały dudniący dźwięk. Miękkie i ciepłe, suche chrapy konia pokryte długimi, kłującymi włoskami. Nie ma nic milszego na świecie. Aksamitne uszy mojej suczki Luny. Delikatna skóra podeszew stóp. Dłonie ze zgrubieniami od podnoszenia ciężarów lub trzymania kuchennego noża. Twarde i chropowate. Przyłożenie aksamitnej wstążki do zębów i pociągnięcie jej w dół. Dziwne doznanie. Ciepła woda, która z czubka głowy spływa wraz z mydlinami strumieniami w dół podczas mycia włosów. Gorący wosk, którym nie umiem przestać się bawić podczas rozmowy przy kawiarnianym stoliku. Czy będę sikać dziś w nocy? Mięsisty i sztywny liść aloesu, który po przełamaniu jest żelowy, miękki, pozbawiony konkretu. Pozwolenie, by zimny ocean zalewał spienioną wodą moje stopy. Woda ma mnóstwo bąbelków, musuje jak szampan i odbija cząstki światła. Jestem najszczęśliwsza na świecie tylko z tego błahego powodu.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

wierzę w słońce

Tak, wierzę w słońce, nawet kiedy nie świeci. Wiem, że jest za chmurami, albo chwilowo ustępuje miejsca księżycowi, żeby ten mógł pojawić się ze swoją świtą gwiazd błyszczących jak brokat.

Wierzę w wiosnę, nawet w rozchlapanej końcówce stycznia.

Wierzę w ciepło, motyle i pszczoły. Wierzę w następny dzień. Wierzę w lepsze jutro.

Kiedy nie mam już nic, ja ciągle wierzę we wszystko, bo wszystko jest dualne.

Moja wiara jest jedynym, co mam, kiedy nie widzę słońca. To, że go teraz nie doświadczam, nie znaczy, że nie istnieje.

_____

Cytat na kafelku to część napisu znalezionego w obozie zagłady. Autorem najprawdopodobniej jest anonimowy Żyd.

Dla mnie ten tekst jest pretekstem do medytacji, która uwalnia ból i pozwala trzymać się tego, co dla mnie ważne. Ważne jest dla mnie, żeby nawet w ciemności, zawsze mieć świadomość światła i pielęgnować najważniejszą umiejętność na świecie: umiejętność kochania, otwierania serca i akceptacji.

💖 chcesz się przyłączyć? Po prostu posiedź z tym zdaniem. Oddychaj. Poczuj, że niezależnie od tego, czy stoisz teraz w świetle, czy w gęstym, granatowym mroku — światło istnieje. Pozwól mu się rozgrzać od środka i wypełnić całe Twoje ciało złotym światłem — jak w piękne, złote, słoneczne popołudnie.

 

.