Category

osobiste zapiski

Category

Nawet nie wiem, jak zacząć. Często żyjemy automatycznie? A może nie uogólniać, chcąc tak naprawdę opowiedzieć o swoim doświadczeniu? To jeszcze raz — często żyję automatycznie, zatrzymuję się na powierzchni zdarzeń i nie docieram do ich głębi. Kiedy scrolluję po serwisie z newsami (znowu!) i wydaje mi się, że chcę wiedzieć, co dzieje się na świecie. Gdy nerwowo reaguję na cudzy komentarz w internetowej dyskusji lub gdy działam od rdzenia, automatycznie w relacji z drugą osobą. Pod powierzchnią jest coś więcej: energetyczne zaproszenie.

ucieleśnienie

Celowe reflektowanie nad czymś dotyczącym esencji, mnie samej, czegoś duchowego, nieuchwytnego, nigdy nie przynosi konkretnego rezultatu. Tak samo było ze słowem roku. O czym będzie ten rok? O radości – zapisałam. O tym w dużej mierze jest moja nowa książka. O zachwycie. O szacunku do życia. W najmniej spodziewanym momencie, przyszło jednak do mnie inne słowo. Byłam na nie długo głucha i ślepa.

zapach kawy

Jej zapach łaskocze mnie rano w nos. Dobiega z kuchni wraz z cichym pyrkaniem kawiarki. Wiem, że on wstał i zaczął dzień tak jak zawsze. To jego rytuał. Leżę jeszcze senna w łóżku. Obok szara wydra, wpełzła do łóżka korzystając z okazji, że zwolniło się trochę miejsca, uformowała w precel i śpi jak suseł. Przytulam się do jej ciepłego futerka i pytam ją szeptem czy już wstajemy.

fot. Marta Streng

Z łatwością się zwierzam, przez długi czas nie miałam czegoś, co inni nazywają sferą osobistą, a moja prywatność i intymność dotyczyły niemal wyłącznie dotyku. Jako jedyna nie wykorzystałam zniżki na masaż, bo wydawało mi się to zniżką na torturę. To było lata temu. Od tamtego czasu oswoiłam dotyk otrzymywany z rąk profesjonalistów, polubiłam go i go szukam. W sferze osobistej nadal jednak jestem selektywna.

Ciała innych są dla mnie tematem bardzo prywatnym. Nie mam problemu z nagością, nie zajmuję się tym, jak inni się ubierają, ale kiedy ktoś, kogo nie znam, narusza moją osobistą przestrzeń wokół ciała, zaczynam warczeć. A może to już stara narracja? Pamiętam pierwszy taki uścisk, był to chłopak koleżanki, znajomy całej paczki. Kurtuazyjne przytulenie na dzień dobry trwało o trzy sekundy zbyt długo, przycisnął mnie zbyt blisko i byłam tym bardzo skonsternowana. Jeszcze bardziej tym, że ten uścisk był bardzo, bardzo relaksujący. Gdyby potrwał chwilę dłużej, stopiłabym się jak wiórka masła na ciepłym toście. Chodziłam z tym uściskiem w głowie przez cały wieczór, zastanawiając się, co właśnie zaszło. Byłam skrępowana. Jakby stało się coś złego, coś, co teraz jest tajemnicą. A ponieważ ja takich tajemnic nie lubię, porozmawiałam o dziwnym uścisku zarówno z partnerką uściskującego, jak i z moim partnerem, który stał wtedy obok mnie. Wielkie było moje zdziwienie, gdy powiedzieli mi, że to normalny sposób witania się tej osoby i że też go doświadczają.

Potem nauczyłam się go rozpoznawać. To uścisk psychoterapeutów, szamanów, osób pracujących z ciałem i systemem nerwowym. W ten sposób przytulają się osoby, które chodzą na warsztaty i coś już ze sobą zrobiły. Dlaczego wydawał mi się dziwny i niestosowny? Bo był zbyt intymny, a ja odczytałam go jako nieadekwatny. Przyglądając się jednak swojej „drodze z ciałem”, widziałam, jak moja pojemność na fizyczną bliskość ewoluowała. Zaczęłam rozpoznawać ten uścisk u innych osób i go normalizować. Być może sama zaczęłam dotykać innych podobnie. Z biegiem czasu zauważyłam tę drugą stronę monety — uścisk kurtuazyjny, szybki i sztywny. Taki, w którym ktoś przyciąga cię do siebie, ale układa ręce tak, jakby chciał przytrzymać twój korpus w ściśle określonej pozycji, tak… żebyś nie mogła być z nim naprawdę blisko, a nawet, żeby pozbawić cię możliwości ruchu. Przyglądałam się uściskom zwłaszcza męskim. Niewielu mężczyzn bowiem stać na czułe zapadnięcie sobie w ramiona bez pospiesznego odklepania niedźwiedzia. Zawsze w tych uściskach jest dużo sztywności i strachu przed własną miękkością. Tym milej się patrzy na mężczyzn, którzy przez krótką chwilę zespalają się w uścisku, a ich ciała są zrelaksowane. To jest istotą uścisku od serca. Umiejętność otwarcia się na możliwość, że bycie blisko drugiej osoby jest… bezpieczne. Jeśli macie inne doświadczenia, jeśli jako dzieci byłyście wytresowane do innych form dotyku, taki uścisk może zrobić zwarcie systemu, ale układ nerwowy da się przyzwyczaić do miłych rzeczy.

Teraz uważam uścisk od serca zza jedną z najbardziej karmiących rzeczy pod słońcem. Nie potrzeba żadnych słów. Kiedy ktoś bierze cię w ramiona i szczerze uściskuje, a ty nie szamoczesz się jak ryba wyciągnięta z wody, twoje ciało czuje się bezpiecznie, jest ciepło, serdecznie i jest to poczucie połączenia, bycia przyjętym, pokazania się bez maski. Może siła tego uścisku polega na odwadze, by być blisko drugiej osoby w swojej wielkiej bezbronności i nie traktować tego momentu jako słabość, a raczej swoją siłę. Bardzo lubię te przytulasy. Bardzo lubię to, co potrafią powiedzieć mi ciała innych osób, nawet kiedy te osoby jeszcze nie zdążyły otworzyć ust. Serdeczny uścisk mówi więcej niż niejedna rozmowa. Namaste — moja dusza kłania się twojej duszy, w tym krótkim momencie, gdy witają się nasze ciała.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.


 

Szwedzi ponoć mają na to swoje słowo, które określa krótką chwilę, wykorzystywaną na przystanięcie i rozkoszowanie się odrobiną słońca w pochmurny, ciemny dzień. Promień światła, przebijający przez mroki zimy lub jesieni przypomina o tym, jak przyjemnie jest żyć. Jest jak niespodziewane znalezisko. Jak łaska, o której człowiek nawet nie myślał, że mógłby jej dostąpić. Dlatego wszyscy, łapczywie korzystają. Zatrzymują się, zamykają powieki, wystawiając twarz do zimowego słońca.


Ja też tak dziś stałam, na brzegu jeziorka, po którym pływały kaczki. Światło było zbyt mocne, by patrzyć na nie otwartymi oczami, ale nie przeszkadzało mi to. Obserwowałam aksamitną, malinową czerwień wnętrza swoich powiek i różne śmieszne wzorki, które powodowały bliki odbite od tafli wody. Pamiętam jak w dzieciństwie, często widywałam pod zamkniętymi powiekami różne esy-floresy, całkiem jak w kalejdoskopie, a gdy znikały, można było dotknąć zamknięte oko palcem i znów pojawiały się pod powiekami zabawne plamy. Często zabijałam tak nudę, siedząc na tylnym siedzeniu samochodu. No tak, nie było wtedy smartfonów.

Jeziorko, kilka tygodni temu jeszcze zamarznięte, dziś pachniało wodą. To był zaskakująco ciepły i wietrzny dzień. Uwielbiam zapach wody. Tak pachnie moje rodzinne miasto, po którym Odra rozlewa się szeroko, tak jak po ciele rozlewa się przyjemność, gdy ciepło dotyka je swoimi miękkimi dłońmi. Nie ma to nic wspólnego z męczącym gorącem, jest bardziej jak czułe ujęcie twarzy w dłonie, głaskanie po włosach, buziak w czoło.

Stałyśmy tam, w małej szczelinie zimowego światła fantazjując o oceanie, zachodach słońca nad Bałtykiem i przypominając sobie, że za całkiem niedługo będzie można włożyć klapki, wsunąć ciało w bawełnianą sukienkę i pozwolić promieniom słońca głaskać delikatne, białe włoski na udach. I chociaż zima nam bardzo odpowiadała, poczułyśmy zadowolenie na myśl o tym, że jak to w życiu, za chwilę znów, wszystko się zmieni.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.


Wiatr gwiżdże zimową piosenkę, obsypując nam twarze suchymi, drobnymi płatkami. Pieką w zetknięciu z ciałem już tylko wtedy, kiedy wpadną w oczy. Moja skóra jest różowa, a kosmyki włosów zamieniają się w śnieżną rzeźbę. Płatki przymarzają do poszczególnych pasm włosów, a potem zespalają ze sobą jak fryzjerska guma, tyle że tworzą kruchą, chrzęszczącą pod palcami strukturę. Zakopało nam się auto, a Luna biega jak szalona.

.