Category

osobiste zapiski

Category


Twój oddech jest jak dawno niewidziana miłość. Dmuchasz mi w ucho i twarz i nie mogę uwierzyć, że znów czuję, jak krew napływa bliżej powierzchni mojej skóry, jak się ożywiam, jak wszystkie komórki mojego ciała stają się czujne, responsywne, rozwibrowane w oczekiwaniu na radość i upojenie. Wsiadam do metra i czuję zapachy, których w ogóle nie było czuć zimą. Wcześniej przytłumione, skryte pomiędzy szalikiem, kołnierzem i karkiem, teraz ciekawsko rozpasały się po całym wagonie. Wychynęły zza rozpiętych kurtek i smużkami podobnymi do macek zaglądają innym pod swetry, do toreb, łaskoczą w nos. Czuję cudze perfumy i ciepło cudzych ciał. Moje reaguje na to ożywieniem. Nie patrzę w telefon i nie mam zamkniętych oczu, rozglądam się. Dziewczyna z długimi tipsami przytula się do chłopaka ubranego w puchową kurtkę. Jest jeszcze bardzo młody, ale twarz dzieciaka powoli tężeje w jego rysach w mężczyznę. Jego rysy są kartoflaste, jest grubo ciosany, ale ma piękny niewinny uśmiech, który mówi, jak bardzo jest dumny, że jest z nią. Są zakochani, pobudzeni, a ich ciała tańczą ze sobą taniec tysiąca mikro gestów i symboli. Miło mi się na to patrzy i uśmiecham się pod nosem.

Innem razem, gdy spaceruję z psem, wszystkie uczucia, które kotłowały się we mnie pod kołdrą, w zaduchu myszkanka, nagle pod wpływem świeżego powietrza i ciemniejącego dnia z lekko różowym niebem postanawiają wyjść na spacer. Idę więc parkową alejką z ustami w podkówkę i wzdycham głęboko, a później płaczę. I nie oceniam tego płaczu, nie mam mu nic przeciwko, nie pospieszam go, ani nie tłumię. Pozwalam łzom zabierać tusz z moich rzęs i nieść go w dół brody tak jak rzeki wezbrały i zabierają ze swoim nurtem różne brudy. I ten płacz jest dobry i oczyszczający, a w moich płucach robi się przestrzeń. Przytulam się do mojego ulubionego drzewa. Najpierw witam się z grubą, pękatą i szorstką korą. Opieram się o nie plecami z cichą prośbą, żeby chociaż przez chwile to ktoś trzymał mnie, a nie ja jego. Potem przechodzę do gałęzi. Tak lubię tę twoją drzewną rękę, jakby zapraszała mnie do tańca, zawsze gotowa i wyciągnięta. Nie bardzo umiem tańczyć, więc pasuje mi, że trwamy tylko w tym geście jak do poloneza, ale nigdy nie ruszamy. Wręcz przeciwnie, ja zwalniam, ściskam cię mocno i czasem tylko bujamy się lekko. Ty nadajesz temu bujaniu rytm, a ja się dostrajam. Zauważam pączki na twoich kościstych palcach. To już? Naprawdę? Zastanawiam się, jak to możliwe, że jeszcze chwilę temu niemal martwi, a nawet trochę teraz — ty goły, ja z ziemistą i wyblakłą od braku słońca cerą, teraz nagle pozwalamy się poruszyć w nas energii i choć dalecy jesteśmy od rozkwitu, jesteśmy coraz bardziej gotowi. Zachwyca mnie ten lepki pączek i pozwalam sobie dotknąć go czołem i żeby łaskotał mnie w nos. Pachnie sokiem.

Słońce już zaszło i znów robi się zimno. Nie ma już mrozu, powietrze jest chłodne, obiecujące, pachnące ziemią. Ptaki to wiedzą, ty to wiesz, wiem i ja. Wiosna przeciąga się pod ziemią, ziewa jak po długiej i smacznej savasanie w pozycji trupa. Zaraz wszystko zacznie się od nowa.

Wtedy znowu przyjdę potrzymać cię za rękę. Teraz rozkoszujemy się oczekiwaniem i choć nogami mocno na ziemi, w środku nas wszystko tańczy. To mnie zachwyca.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

 

Energia jak senny wąż spełza z kręgosłupa w dół, zataczając coraz mniejsze koła i zwija się w kłębek w okolicach kości krzyżowej. Nie tylko soki drzew ściągają się do środka, również ciemna krew zmęczona intensywnością lata cofa się, oddala z peryferyjnych krain czubka nosa, palców stóp, opuszków dłoni. Z małych i płytkich naczyń cofa się do wewnątrz, kłębi blisko organów, coraz bardziej słodka, lepka i ciężka od masła i orzechów. Ja też się wycofałam. Dokańczam procesy, dożywam emocje. W przejrzystym i błękitnym od zimna powietrzu pozwalam opadać ostatnim iluzjom, wybrzmiewać refrenom piosenek, których nie chcę już dłużej śpiewać, ani tym bardziej ich słuchać. Pozwalam umierać starym marzeniom. Przede wszystkim jednak pozwalam sobie zauważyć koniec cyklu i nieodwołalną śmierć tam, gdzie wcześniej nie chciałam jej widzieć. Do wiosny jest jeszcze daleko. Nie spieszy mi się.

Według ajurwedy w każdym daniu potrzebujemy wszystkich sześciu smaków. Każdy z nich odpowiada konkretnej fazie trawienia. Każdy z nich w nadmiarze szkodzi. W życiu jest podobnie. Zbyt wiele słodyczy zalepia świat magmą lub przeciwnie — pobudza i sprawia, że to, co było radosnym drżeniem dzwoneczka staje się nagle nieznośnym przebodźcowaniem, hałasem, którego wibracji nie można powstrzymać, elektrycznym bzyczeniem. Jednak nawet gorycz, która jest odtrutką na słodkie, gdy występuje w nadmiarze, szkodzi. Wszystkiego po trochu i w zależności od sytuacji. Tak samo w życiu. Jesienią płakałam dużo, a łzy słone jak morze kapały mi po brodzie, podrażniały skórę policzków, ale później oddychało mi się lepiej. Nauczycielka na jodze nieustannie zachęca nas do puszczenia nogi. Chce drżeć? Tym lepiej dla ciebie, niech uwolni, pozwól jej. Zakopuję się w pościeli i pozwalam również w kokonie z kołdry otulać moje wewnętrzne drżenie i uwalnianie, skoro tym lepiej dla mnie…

Zimą widać lepiej, bo zima ściąga kolory, ukrywa zapachy i wbija lodowe palce pod żebra, szczypie w policzki, konfrontuje. W tym roku postanowiłam nie czekać, aż się przemęczę i rozpadnę. W tym roku miałam albo odpuścić dużo wcześniej, albo cisnąć aż do końca, ale nie zrobiłam ani jednej z tych dwóch rzeczy, za to postanowiłam zaufać swojej intuicji i dać sobie więcej luzu teraz — pośrodku niczego. Powoli rozciągam się na macie. Zapomniałam już, że joga według Iyengara odpowiada mi znacznie bardziej niż modne vinyasy. W każdej pozycji jest precyzja i czas, dużo czasu. Badam, gdzie mam palce, czy ramiona są w jednej linii? Sprawdzam obie stopy. Odnajduję oddech. Mam czas poczuć rozciąganie napiętego ze stresu pośladka i ograniczoną ruchomość barków. Niosły przez ostatnie lata tyle, że skamieniały. Już nie niosą i jeszcze nie wiem, jak wyrwać się z tego odrętwienia. W domu praktykuję przy Czajkowskim i jest to doświadczenie niemal mistyczne. Lubię wchodzić na matę, gdy jest ciemno i błyszczy tylko solna lampa, jak pomarańczowe leniwe słońce, które wtoczy się zaraz do oceanu. Wtedy dzień się skończy, tak jak skończył się tamten najlepszy w moim życiu grudzień nad oceanem.

Każdy wieczór zwieńczam masażem stóp. Nie podgrzewam nawet oleju, wychodząc z założenia, że zrobione jest lepsze niż perfekcyjne. Olej pachnie lawendą, stopy rozluźniają się, a rano są miękkie. Śpię dobrze. Przed snem czytam książki. Nic mądrego, ostatnio Jojo Moyes. Czytam dla przyjemności, dla rozluźnienia i żeby nie żyć przez chwilę swoim życiem, tylko cudzym, ale bez konieczności udzielania rad, przed czym wciąż jeszcze trudno mi się czasem powstrzymać.

Myślę o tym, by wykorzystać ostatnie dni grudnia na totalne porządki, takie, które wymagają religijnego wręcz namaszczenia. Jestem gotowa rzucić się ze szczoteczką do zębów na przypodłogowe listwy. Ostatnio nawet wyrzuciłam niechcianą książkę do śmietnika. Od tego świętokradztwa, gorszego niż wyrzucenie zeschniętego chleba, zamiast zostawić go na pastwę szczurów i psów, które trzeba potem leczyć u weterynarza, o dziwo nie uschła i nie odpadła mi ręka. Była to jakaś beznadziejna i pożółkła książka, którą wysłało mi kiedyś wydawnictwo. Autorka jest natchnioną i zainspirowaną new-age Amerykanką. Poczułam ogromną ulgę, wyrzucając to wszystko. Bycie grzesznikiem bywa całkiem miłe. Nawet moja wewnętrzna Piczka Zasadniczka nic nie powiedziała. Wszystkim nam ulżyło, że nie musimy teraz myśleć pozytywnie i afirmować.

Teraz liczą się ciepłe posiłki. Ostatnio znów nie mogę odczepić się od polenty gotowanej na maśle z hojną szczyptą gałki muszkatołowej i cheddarem. Ta miękkość i maślaność podkreślona pieprzem i świdrującą ziemistością gałki miło kontrastuje z kłującym powietrzem, które jest na zewnątrz. To teraz moja pierzynka od środka. Otula brzuch i rozleniwia mnie, gdy rozpieram się na fotelu.

Nie jest jednak tak, że w ogóle uciekam od zimna. Sypiam teraz przy zakręconym grzejniku i spotykam się z grubą warstwą lodu na lodowisku. Nie jestem pewna, jakiej płci jest lodowisko, ale to chyba ono. Często się nad takimi rzeczami zastanawiam. Morze u nas bezosobowe w innych językach jest kobietą. Bardzo słusznie, woda to pramatka nas wszystkich, a ocean to wielki brzuch pełen życia. Nawet księżyc to u nich ona, a u nas on. Przyzwyczaiłam się, że to facet, zimny, milczący, nieprzenikniony, stały. Wracając do lodowiska, czuję, że lód jest bezosobowy. Gdyby woda była superbohaterką w bajce Disneya, lód byłby jej orężem, jest w nim coś onieśmielającego i obezwładniającego. Lód mnie magnetyzuje. Uwielbiam stać na nim i czuć jego zimny oddech, który dmucha mi w twarz, choć przecież nie ma oddechu i nic nie dmucha. To właśnie jego niema siła.

Rozkoszuję się nią i życzę sobie, żeby mnie przemieniła. Pozwalam sobie teraz emocjonalnie na każdy z sześciu smaków. Na niektóre się krzywię, inne nie są w moim typie, całkiem jak brukselka, którą ostatnio kupuję i zjadam. Mimo to znajduję ciche zadowolenie w tej różnorodności. We wszystkich stanach skupienia, we wszystkich emocjach. Jakaś część mnie je przeżywa, ale inna tylko to obserwuje, w dodatku z zadowoleniem, nawet kiedy ta pierwsza wije się w spazmach bólu, żalu lub nastoletniej złości. Mogę być smutna, a za chwilę dostrzegam słońce lub migoczący jak brokat śnieg i jestem zachwycona. I to wszystko dzieje się na raz, mieści się we mnie, a nie jestem przecież aż taka duża. Zdumiewające! Myślę, by właśnie teraz stworzyć listę 100 rzeczy, które chcę zrobić jeszcze w życiu. Zaktualizuję tej zimy starą wersję siebie. Tamto oprogramowanie wygasło, ale nowego jeszcze nie znam. Chciałabym się poznać na nowo. Na nowo dowiedzieć się, o czym marzę i co naprawdę lubię.

Może tego o mnie nie wiecie, ale często zapisuję sobie różne zdania, które do mnie przychodzą, a czasem, które gdzieś wyczytam. To musi być wyczytane, za nic jednak nie mogę zlokalizować, kto to napisał. A jednak pasuje do tej gorzko-słono-słodkiej końcówki roku, do restoratywnej jogi, do chłodu i do ciepła. Rozpadu i zachwytu. Do tej części cyklu, w której umieramy, ale mając nadzieję, że to nie jest jeszcze ostatni raz:

„Wczołguję się do jaskini mojego serca, by się uzdrowić”.

Pozwólmy sobie teraz być w tych jaskiniach. W minimalnym ruchu. Ciszy i ciemności. Jaskinie mają mineralny smak i są surowe, ale wiem, że wiosną wykluje się z nich piękno. Do tego trzeba regeneracji i spokoju. O tym jest zima.

Pomiędzy rzeczami, które pomagają — praktyką jogi, głębokimi wydechami, wizytą w lesie, tuleniem psa, ramionami najbliższej osoby, afirmacjami, książkami do samopomocy, wizytą u terapeuty…

jest miejsce na żałobę. Jest przestrzeń, na bycie w kipieli własnych uczuć i emocji, nawet kiedy nie są one o przyjemności. Jest miejsce na płacz, rozpacz, smutek i bunt, jeszcze zanim rzucisz się w wir ulepszania siebie i zabezpieczania własnego serca przed kolejnymi porcjami bólu, które życie nieuchronnie ci przyniesie.

Zanim zaczniesz powtarzać afirmacje do lustra o tym, jak siebie kochasz i jak to wszystko będzie dobrze, a już zwłaszcza „inaczej niż dotychczas” zrób miejsce, dla tego zranionego dzieciaka w sobie. Zrób mu miejsce jako bardziej doświadczona dorosła i po prostu pozwól mu bać się, rozpaczać i wrzeszczeć. Nie pospieszaj spraw. Nie zaklejaj różowym plasterkiem. Nie odwracaj od nich uwagi. 

Zobacz, jak wiele z technik samopomocowych, manifestacji, prawa przyciągania, modlitwy czy czegokolwiek, czego teraz używasz, jest w rzeczywistości odwracaniem świadomości od bólu i strachu. Nie płacz, ptaszek leci. Smutno ci? Masz czekoladkę. Nie becz, nic się nie stało.

A przecież jest miejsce, jest miejsce na to, by płakać, przeżywać, kulić się w łóżku, w ciepłej jamie z uczuć, pościeli i zasmarkanych chusteczek. Jest miejsce na żałobę, na obezwładniające utraty, na pryskające iluzje. Zrobienie miejsca temu smutkowi, przytulenie go w tej ciepłej, wygrzanej jamie nie jest oznaką słabości, jest po prostu oznaką metabolizowania obecnego stanu. Akceptacja nie oznacza, że życie nie będzie lżejsze, lepsze, łatwiejsze. To, że nie podnosisz się od razu, wcale nie musi znaczyć, że rozpadniesz się na dobre. Może oznaczać tylko tyle, że podobnie jak w chorobie, dajesz sobie czas, by dojść do pełni sił i że to w gruncie rzeczy bardzo w porządku.

Z czułością

Blimsien




Newsletter, Instagram, podcast, Facebook… gdzieś w tym wszystkim gubi się stary, dobry blog. Gubi się pewnie też dlatego, że jest najmniej nagradzający. O ile łatwiej jest Wam komentować, wchodzić ze mną w spontaniczną wymianę w tych innych miejscach. A tu piszę, ale jakby do siebie, przez co coraz rzadziej i rzadziej. Dopiero wczorajsze głosy o tym, że „ale ja nie mam siły słuchać, potrzebuję czytać” zmobilizowały mnie do tego, by zdmuchnąć kurz z klawiatury. I choć pomysłów na tematy mi nie brakowało, pomyślałam, że idąc za własną radą, napiszę o tym, co we mnie żywe. A w tym roku wyjątkowo żywa jest we mnie afirmacja jesieni, nowych początków, ukojenia zmysłów. Piszę to ja, dziewczyna lata, którą to lato, które najpierw nie chciało nadejść, a później odpuścić zmęczyło. Nie temperaturami, nie przeżyciami, a jakimś takim pomieszaniem i smutkiem związanym ze wzrostem w różnych sferach życia. Tymczasem jesień mnie porusza. Marzę już, by zawinąć się w koc i pić ciepłe napary. Z radością zakopuję się wieczorami w łóżku z książką i czekam na rozpoczęcie roku szkolnego, bo w 2023 wracam do szkoły. Pomyślałam zatem, że to będzie miła chwila, by poafirmować razem…

TEJ JESIENI JESTEM GOTOWA NA…

puchate swetry, miękkie jak przytulenie osoby, której na nas zależy

serdeczne, długie uściski

śmiech aż do bólu policzków i brzucha

pieczenie ciast, które pachną owocami i korzennymi przyprawami

dotyk ciepłego futerka pod palcami

zapach ziemi, wilgotnego mchu i mokrego sosnowego lasu

strzał dopaminy w poszukiwaniu jadalnych grzybów

widok ostatnich jagód, które leżą w zielonych krzaczkach, jak fioletowe korale rozsypane po ziemi

wylegiwanie się w przemijającej plamie złotego, ciepłego słońca, które wpada przez okno

szlachetny odcień i połysk kasztanów

powolne i rozkoszne chwile sam na sam z dobrą książką

przytulność mroku, którą w domu rozpraszać będę ciepłymi lampkami, które oświetlają każdy kąt

świeżo wypraną, miękką pościel

sport, który miło pobudza krążenie i budzi w coraz chłodniejsze dni

pomarańczowe, korzeniowe warzywa

samotne wypady do starego kina i filmy bez akcji za to z czułą narracją

pożegnanie letniego fomo i przywitanie siebie w sobie, po półrocznej nieobecności

dużo karmiącego dotyku i przyjemności płynącej z ciała

dym z ogniska, który przeczesuje swoimi cienkimi, szarymi palcami moje włosy

kontaktowanie się ze światem za pomocą słów, którymi mówię przez palce, nie przez usta

jestem gotowa na miłość, przyjaźń i bliskość

jestem gotowa na przytulność, ciepło i plusz

A na co Ty jesteś gotowa teraz? Za czym dobrym, karmiącym się rozglądasz? Co chcesz współdzielić z innymi?

 

 

Nigdy nie zachwycałam się moją umiejętnością głębokiego płakania, dopóki nie dowiedziałam się, że inni tego nie potrafią. Żałuję, że mężczyźni tak mało płaczą, ale i coraz więcej kobiet ma z tym problem. Jakby płakanie było oznaką słabości, tego, że ktoś dobrał nam się do skóry, a to powoduje poczucie bycia upokorzonym.

Ja zaś mam oczy w mokrym miejscu i tryskam fontannami łez, jak na zawołanie widząc radosnego wróbla, wzruszający filmik z pieskiem, na filmach, a czasem z powodu dialogu wewnętrznego, w którym coś mnie poruszy tak mocno, że ryczę jak bóbr w drodze do paczkomatu.

Nie jest dziwnie spotkać mnie na ławce w parku, kiedy chlipię i siąpię nosem. Czasem płaczę, spacerując. Z perspektywy czasu (i lektury książek Aleksandra Lowena) najbardziej jednak doceniam moją umiejętność głębokiego, spazmatycznego płakania. Takiego, podczas którego twarz zmienia się w opuchniętą, pomarszczoną i kwaśną umeboshi. Zachwycam się umiejętnością płakania, które powoduje, że trzeba zużyć całą rolkę papieru toaletowego i pieką oczy. Kiedy miałam 18 lat, miałam chłopaka, który powiedział mi, że uwielbia we mnie, że ja to nawet płakać potrafię estetycznie. Od tamtego czasu robię wszystko, by płakać tak, jak potrzebuję, a nie cichutko szlochać i łkać jak gwiazda ekranu. Płaczę jak dziecko, wypłakuję smutek z płuc, drżę i zawodzę. trzesie mi się broda i jestem bardzo brzydka. Nie jest to ani ładne, ani przyjemne jeśli mam być szczera.

Rzecz tylko w tym, że bez płakania nie ma głębokiej radości, przyjemności ani żadnego z tych miłych jak dojrzała i słodka brzoskwinka uczuć, po które tak lubię sięgać. A skoro zachwyca mnie wszystko, każdy sezon, każda pora roku, dnia, małe i wielkie rzeczy w życiu, dziś zachwyca mnie głęboki jak rwąca rzeka płacz. Niech oczyści wszystkie nasze rany. Wierzę, że potem będziemy jak świeżo wyprane miasto.

Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień

Kiedy jest mi źle, kiedy barki ze stresu podjeżdżają mi do góry, a moje ciało jest w reakcji walcz lub uciekaj, nic nie robi mi tak dobrze, jak wyobrażenie sobie, że stoję tam, w ogrodzie z widokiem na ocean, a mokre grudniowe powietrze otula mnie zapachem figowego drzewa, które rośnie przy wejściu do ogrodu.

Figowce towarzyszą mi od dzieciństwa, ale przez lata nie uświadamiałam sobie miłości do nich. Nawet nie do ich owoców z miękką skórką i rubinowym wnętrzem, które smakują dobrze tylko prosto z drzewa, nagrzane promieniami południowego słońca. Bardziej chodzi o ich liście o przyjemnym kształcie i o soczysty zapach zieleni połączony z czymś lekko mlecznym, aksamitnym, mechatym. Ten odurzający kontrast słodyczy, cierpkiego soku i kremowości zawsze mnie koi, jest moim bezpiecznym miejscem.

Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień

Moi rodzice słusznie przewidywali, że skończę z jakimś gnojkiem, który ma długie włosy, agrafkę w uchu i spodnie z dziurą na kolanie. Daleka jestem od wiary w to, że łobuz kocha najbardziej, ale gnojek różni się od łobuza.

Gnojek nie jest kryminalistą ani patusiarzem. Po prostu sprawia wrażenie chłopca, z którym nie chcecie widzieć swojej córki, bo jest trochę postrzelony, a trochę zbuntowany. Ma elektryczną gitarę, puszkę z farbą, deskorolkę. Ma szkicownik, notatnik albo sprzęt do robienia muzyki. I choć nie jestem już nastolatką, która wlepia oczy w chłopców na deskorolkach (w czasach mojego nastolęctwa w moim mieście nie jeździła żadna dziewczyna, nie mieliśmy też skateparków) nadal kocham młodocianych gnojków, choć teraz nie chcę, by byli moimi chłopakami, a raczej budzą we mnie uczucia macierzyńskie i sprawiają, że bardzo chciałabym mieć dorastającego syna. Gnojki rozczulają mnie swoją zawadiackością i tym, jak trochę zagubieni szukają swojego miejsca w świecie. Pod brawurą i dziką fantazją skrywają dużo wrażliwości i są jeszcze dzieciakami w coraz bardziej męskich ciałach.

W gnojkach rozczula mnie wszystko. Fatalne fryzury (ciapki wytrawione na jajeczny blond, dziwne nażelowane kolce, spuszone pod czapką loczki), wyraziste i równie kiepskie stylówki, ich młode ciała z węzłowatymi, twardymi mięśniami, osmagane opalenizną, zdobytą podczas kręcenia się po mieście. Ich opinie o muzyce, poezji, sztuce i wzornictwie, nawet jeśli to ostatnie to głównie rozmowy o jordanach. Sposób, w jaki trzymają w swoich szczupłych palcach papierosa. Nigdy nie lubiłam mądral, nerdów, nie interesowali mnie playboye, zawsze lubiłam postrzelonych chłopaków, którzy mieli wielkie marzenia i mnóstwo wigoru oraz szerokie uśmiechy. Myślę, że jako nastolatka sama byłam gnojkiem, wtedy jeszcze myślałam, że jedyną szansą na bycie dziewczyną z zainteresowaniami, które mam, dostanę tylko, gdy będę facetem. Na szczęście to się zmieniło. Na szczęście utuliłam tę małolatę w sobie. Na szczęście istnieje dorastanie.

Moje serce rozstapia się jak kostka masła gdy widzę chłopców, którzy stają się mężczyznami. Mam dla nich mnóstwo rad dotyczących istoty buntu, bycia sobą w świecie, tego, jak nie zatracić swojej wrażliwości w używkach, jak nie dać się zmiażdżyć systemowi, jak nie zatrzasnąć się w byciu Piotrusiem Panem (późne stadium gnojka jest po prostu gnojem, nic ciekawego). Mam im tyle do powiedzenia — przestróg, ale też tego, że ich widzę i doceniam i że świat od zawsze narzeka na takich jak oni, ale to z nich mogą wyrosnąć super ludzie — wrażliwi, elastyczni, z otwartym sercem, twórczy. I nigdy tego nie mówię, bo nie wierzę by kobiety, miały mówić chłopcom, jak być mężczyznami. I wiem, że dobre rady nie są dobre, gdy nikt o nie nie prosi. Wiem, że młodzi mężczyźni potrzebują innych mężczyzn — ojców, kuzynów, trenerów, nauczycieli, którzy będą ich mentorami, tak by mogli zbudować siebie w swój sposób, nie na kanwie ran kobiecości i uwikłania w rozczarowania swoich matek, macoch, ciotek.

Dlatego milczę, gdy nie pytają. Czasem liczę w myślach do dziesięciu, gdy wiedzą wszystko najlepiej o tatuażach, muzyce i ubraniach, nawet gdy odkrywają koło na nowo, wszak jest to prawo młodości. Żeby nie być próchnem, odkładam na bok wszystko, co wiem i zamiast mówić, staram się słuchać. Pytam. Przyglądam się. Kibicuję. Rozczulam.

Co mogę powiedzieć? Gnojki forever!

Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.




Słowo rytuały się nieco skomercjalizowało, splotło z rutyną, z jakimiś wymyślnymi wygibasami, które praktykuje się i można je potem pokazać w social mediach. A może moja zgryźliwość wynika tylko z niechęci do kultury obrazkowej? Przecież ja najbardziej lubię słowa, ich dziwaczny kod, który każdemu z nas wyświetla świat taki, jaki sobie wyobrazimy, bardzo osobisty, co oczywiście sprawia, że ekranizacje książek wychodzą zawsze inaczej, niż sobie wszyscy wyobraziliśmy.

.