Miałam przyjemność spakować się kiedyś w dwa dni od podjęcia decyzji i wyruszyć na dłuższą chwilę do Portugalii, gdzie nasze życie miało się toczyć swoim zwykłym-niezwykłym rytmem wokół pracy, gotowania obiadów, spacerów z psem, codziennych kaw i treningów. Wszystko to samo, tylko w innych okolicznościach przyrody.
Gdzie zjeść z przyjaciółką w Krakowie? Wino, kawa, pizza, sushi a może sałatka i polska zupa? Kraków, magiczny Kraków! Im bardziej w nim nie mieszkam, tym bardziej wraca mi miłość do niego! A ponieważ spędziłam w nim część swojego tegorocznego urlopu, pokażę Wam, gdzie jadłam i co robiłam z moją przyjaciółką Sarą.
Nareszcie! Po latach dotarłam na Warmię! Posmakowałam cydru z Kwaśnego Jabłka, siedziałam w jacuzzi, jedząc lokalne sery i gapiąc się bezmyślnie na zieleń, ćwiczyłam jogę na trawie i śpiewałam z tybetańskimi misami. Wszystko to było możliwe, bo zapisałam się na jeden z wyjazdów ze Slow Living Poland organizowanych przez Aleksandrę Kwiatkowską.
Rozpoczynając tę serię, drżę. Nie jest to dreszczyk ekscytacji, raczej pewne niemiłe wspomnienia związane z opublikowaniem mojej opinii o pewnej krakowskiej restauracji.
Ostatnio przeciągam dodawanie wpisów, ale jeśli się nie pospieszę, ten stanie się naprawdę nieaktualny! Chociaż bezapelacyjnie najlepszy wypoczynek świata przeżyłam, uprawiając jogę i surfując w Portugalii, w tym roku udało mi się wyrwać na chwilę do Chorwacji (którą dość dobrze znam i kocham) i byłam za to naprawdę wdzięczna.
Ostatnio spotykam się coraz częściej z postawą narzekania na to, że ma się gorzej niż inni lub że określony wybór życiowy przyniósł jakieś tam konsekwencje. No cóż, ja nie lubię takiego narzekactwa i nie lubię stawiać się w roli ofiary. Dokonuję wyborów i mam zgodę na konsekwencje, które niosą. W tym roku są one takie, że nie zapowiada się, bym miała przeznaczyć pieniądze na wakacje życia (losie zaskocz mnie).
Ćwiczę teraz jogę wraz z instrukcjami z książki Joga 7/7 autorstwa Gertrud Hirschi. Prowadzi mnie ona nie tylko przez kilka asan, ale też medytację z wizualizacją, mantrę i mudrę. Każdy dzień jest o czym innym, a piątek jest o przyjemności. Kiedy czytam polecenie do medytacji – wyobraź sobie, że patrzysz na cudowne miejsce (rzeczywiste albo zmyślone), które przemawia do twojego wyczucia piękna, spokoju oraz harmonii – miejsce, w którym chciałabyś spędzić chwilę, dzień, tydzień – nie muszę się zastanawiać. Mój umysł (a może serce?) od razu przywołuje to miejsce. Jedno, jedyne miejsce. Wygląda ono tak:
Znam wiele kobiet, które fatalnie prowadzą. Zazwyczaj im mniej znają się na samochodach i przepisach ruchu, tym bardziej cisną gaz do dechy i są brawurowe. Bardzo nie lubię tej postawy i obiecałam sobie, że nigdy nie będę słabym kierowcą. Nie lubię też oczywiście postawy oporu przed prowadzeniem i trzęsieniem się jak galareta na samą myśl o wyjechaniu poza znany teren. I zgadnijcie co… no tak. Jestem w tej grupie, która ma prawo jazdy i nie jeździ, bo się boi. Nigdy nie kupiłam swojego samochodu. W Krakowie mieć samochód jest zupełnie bez sensu, a z resztą przez długi czas mieliśmy jeden samochód na spółę z chłopakiem. Wiadomo jednak, jak się kończą takie spółki. Ja bałam się zarysować (zarysowałam), on korzystał z niego codziennie, ja rzadko, on jeździł świetnie, więc zawsze gdy:
a) padało
b) było ślisko
c) ciemno
d) spieszyliśmy się
to on prowadził. Potem się rozstaliśmy, a auto zostało z nim. Przez 5 lat nie miałam właściwie zbyt wielu okazji prowadzić. Uważam, że bez czasu, kiedy od razu po zdaniu egzaminu przełamujesz opór i po prostu dużo jeździsz, ciężko jest zostać dobrym kierowcą. W końcu trzeba będzie po prostu zacząć dużo jeździć. Dlatego dwa lata temu wybrałam samochód i zdecydowałam się go kupić.
Pożegnałam się już z wizją, że po prostu bez ćwiczenia, wsiądę i będę Kubicą. Uznałam, że porysuję swój własny samochód, nie będzie mi go żal, ale będę mogła jechać sama gdzie chcę bez oglądania się na nikogo. Zaczęły mnie jednak dręczyć wyrzuty sumienia. Naprawdę uważam, że w zasmożonych polskich miastach, ostatnie czego nam trzeba to kolejny samochód wożący 4 puste miejsca. Zwłaszcza, kiedy pracujesz w domu. Kiedy nie masz garażu i robisz sto śmierdzacych spalinami kółek, żeby znaleźć miejsce parkingowe. I tak dalej. Zaczęłam myśleć o kosztach środowiskowych i… no nie. Nie potrzebuję osobnego samochodu w Warszawie. Tylko dla siebie. Wiem, że w Polsce nadal wiele osób uważa, że mieć własny samochód to szczyt luksusu i wygody. Nie przeczę – jeżdżenie autem jest wygodne, ale słabo bym się czuła ze sobą dokonując tego wyboru (w tym momencie życia, w którym jestem).

Zrobiliśmy z Maharadżą naradę i zebraliśmy wszystkie nasze realne potrzeby. Jest nas 2. Mamy dużego psa, z którym poza osiedlowym spacerkiem po parku, trzeba jechać na łąkę, do lasu, nad jezioro, żeby mógł pobiegać. Wojtek ma 2 dzieci w innej, odległej dzielnicy Warszawy. Zarówno on, jak i ja, mamy naszych rodziców przy niemieckiej granicy. Czasem chcemy do niech jechać z dziećmi, albo z psem, albo jedno i drugie. Potrzebujemy też robić co jakiś czas większe zakupy, a Wojtek potrzebował samochodu do pracy na budowie. Zdecydowaliśmy więc, że zamienimy poprzedni samochód na coś, co bardziej odpowiada na te potrzeby i ograniczymy się do jednego samochodu.
I tak trafiliśmy na Granda. To auto słusznych rozmiarów, jak widzicie i… tym bardziej cieszę się, że w końcu przełamałam opór i prowadzę. Mam wrażenie, że jak okrzepnę w tym byku, naprawdę będę mogła prowadzić już chyba wszystko : ) Cieszę się dużym wsparciem Wojtka, któremu bardzo zależy, żebym była aktywnym kierowcą. Na codzień korzystam z komunikacji miejskiej, własnych nóg albo roweru, a Wojtek z motocykla. Nie rozwodząc się dłużej nad tematami motoryzacyjnymi, chcę Wam pokazać naszą wczorajszą wyprawę nad Świder. Pierwszy raz w życiu byłam w kościele baptystów na ślubie i byłam zaskoczona, że był odużo wesołej i skocznej muzyki, a cała ceremonia przebiegała inaczej niż te, które znam z innych kościołów. Wesele było na działce nad rzeką, spakowaliśmy więc Lunę i w drogę.








Jakie są Wasze patnety na mikrowyprawy? Jest coś co powinnam wiedzieć, jeśli chcę spędzać tak większość moich weekendów? Dajcie znać w komentarzach!







Kraków. Miasto, w którym mieszkałam dziesięć lat i którego nie lubiłam. Dziwne miasto. Dla mnie jak przeszczepiona ręka, nie w moim rytmie, ciągle coś nie tak. Za wolne, za przykurzone, za skostniałe. Z dzisiejszej perspektywy: artystyczne, wyluzowane, małe, przyjazne pieszym, blisko gór, z magicznymi zakątkami. Cieszę się jak diabli, że się wyprowadziłam, bo ja i Kraków nie byliśmy dla siebie. Wiem to od pierwszego miesiąca w Warszawie. Są jednak miejscaw Krakowie, za którymi tęsknię. Wiele z nich znika, przekształca się, psuje, zmienia. Jeśli jednak mogę podpowiedzieć, na mojej mapie Krakowa znajdziecie: