Nie mogę zapomnieć tego Kazacha, który tak bardzo chciał ćwiczyć polski. I siebie, zmęczonej, wciśniętej w tył taksówki, wrzuconej po wielu dniach wypełnionych rozmowami w kolejną, fundamentalną, o miłości.

Zaskakuje mnie, ile czasu zajmuje dojrzewanie. Nie rośnięcie, jak na ubogiej ściółce w szklarni, ale dojrzewanie, jak prawdziwa roślina, która potrzebuje czasu, by splątać swój system korzeniowy z ziemią, kamieniami i piachem, wyciągnąć liście do słońca, zakwitnąć i w końcu wydać owoce. Czy życie kiedyś polegało na czymś innym? Czy owocowało się tak prędko, zanim w ogóle można było naprawdę dojrzeć? Rośniesz, zanim dowiesz się, gdzie jesteś i czego chcesz, owocujesz, przekwitasz i po wszystkim? A teraz? Dojrzewam tak powoli, a często mam wrażenie, że i tak bardzo szybko, zanim jednak wydam owoce, będę tak zmęczona zmaganiami z codziennością, że nie będę mieć na to najmniejszej nawet ochoty. Już nie mam. Moje kwiaty w końcu obeschną, a ich płatki spadną na ziemię i to by było na tyle. Spędzało mi to sen z powiek rok albo dwa temu, doszłam jednak ze sobą do ładu, że sojusz z pszczołami jest wystarczająco pięknym byciem i współuczestniczeniem w świecie, że nie każdy kwiat musi koniecznie wydać owoc. Ten tekst jednak nie jest o macierzyństwie. Jest o dojrzewaniu.

Być może dojrzewanie polega najpierw na buncie (nie znam ani jednej dojrzałej osoby, które nie wywaliłaby na śmietnik przekonań wyniesionych z rodzinnego domu), ale później chyba jednak na konstruktywnym poukładaniu się ze wszelkiego rodzaju prawdami — własnymi, wyniesionymi ze szkoły, domu, kultury i stworzeniu z niej własnego systemu wartości. Jedni utykają ma powieleniu metodą kopiuj-wklej prawd tego domu lub kultury. Inni na buncie, tak przejęci osobistą rewoltą, że nastoletnimi buntownikami są nawet gdy wyłysieją. Mało kto potrafi przejrzeć to wszystko, przebrać i zdecydować. Robimy to w terapiach, robimy to miażdżeni przez życie, robimy to, kiedy nie mamy wyjścia lub przeciwnie — kiedy mamy przywilej, by się tym zająć.

Chciałabym pokazać Kazacha palcem i powiedzieć wam, że jest na etapie życia prawdami swojej kultury i swojego domu. Rozmawialiśmy bowiem o tym, że jest w niesłychanie sędziwym wieku lat 25, w Polsce od zdaje się 3 i nadal nie ma żony. Trochę go to martwiło, a trochę nie, bo w razie czego rodzice znajdą mu małżonkę i wszystko skończy się dobrze. Nie miałam siły na rozmowę, ale był cholernie gadatliwy. Pomyślałam sobie, że sam się prosił, sam się głupio wystawił na pastwę mojej ciekawości. Tej samej, która przygląda się w parku spod wpół przymkniętych powiek grupie Pakistańczyków i roztrząsa, jak tak liczna grupa młodych mężczyzn w obcym kraju, gdzie kuchnia w niczym nie przypomina ich kuchni, klimat ich klimatu, młodych mężczyzn bez szansy na zalotne spojrzenie ani Polek, ani Ukrainek, jak oni sobie z tym radzą? Czy dławi ich poczucie niespełnienia? Żalu? Braku realizacji? Czy jest im przykro? Czy nie czują się parszywie, z tym że tyrają na całe rodziny, gdzieś tam w świecie, do którego może już nigdy nie wrócą? I gdzie są ich kobiety? Czemu nie ma ich tu z nimi? Czy nie jest im zimno, kiedy chodzą sami spać? Widzę ich gdy grają w krykieta, albo inne gry, których nazw nie znam. Czy nie tęsknią za miłością? Własnym życiem? Pytałam o to Pakistańczyka w Lizbonie, spytam i Kazacha w Warszawie. Pytanie nietaktowne, intymne, a przecież jedziemy tylko z Ursynowa na Mokotów, nie tak znów daleko. Ale upał! Takich pytań nie zadaje się, sącząc drinka przy stoliku z mini kanapeczkami na przyjęciu. Poza tym ani ja, ani on byśmy się na takim nie spotkali. Jego raczej nikt nie zaprosi, a ja i tak nie umiem się na takowym zachować, więc taktycznie ich unikam. Więc dobrze, taksówka pachnie dusząco wunderbaumem, Kazach mówi po polsku bardzo dobrze, tylko czasem coś spartaczy w składni. Rozmawiamy.

Brak dziewczyny nie jest problemem, bo dziewczynę mogę mieć tylko jedną — mówi Kazach. Potem ślub. Z Polką ciężko, bo on Muzułmanin, no i jakoś by trzeba było pokleić Astanę z Warszawą. Zatem przyszłą żonę pewnie mu znajdą rodzice. Przechodzi mnie zimny dreszcz na myśl, kogo moi rodzice wybraliby mi na męża i jak daleko ten kandydat jest od tego, co mnie interesuje w życiu. Drążę. A jak nie będzie ci się podobała? A dlaczego miałaby mi się nie podobać? No nie wiem… fizycznie, albo z charakteru? Ale przecież rodzice mnie znają, dobrze mi wybiorą. A co, jeśli po latach się zmieni? I czy w ogóle w wieku 25 lat znasz siebie tak dobrze, by wybrać kogoś do końca życia? Albo dać sobie wybrać? A na co czekać? Na co wy ciągle tak czekacie? Nie rozumiem. Oczywiście, że będę zadowolony. Będzie moją żoną, a więc będę ją kochał. Będzie matką naszych dzieci.

Mówi to żarliwie, z przekonaniem, ale nie dogmatycznie. Próbuję podważać jego wypowiedzi, testuję w jakim stopniu to jego zdanie, a w jakim stopniu w ogóle nigdy o tym nie myślał. Pytam, jak wygląda jego życie w Warszawie. Co robi po pracy? Mijamy inną taksówkę, trąbi i macha. Mój brat — mówi z radością. O! Przyjechałeś z Astany z bratem? A nieee — macha ręką — dla Muzułmanina każdy Muzułmanin to brat. W tym sensie. Po pracy nic nie robię, dużo pracuję. Czasem gram z chłopakami w sporty, ale teraz nie, miałem kontuzję. Pieniądze wysyłam rodzinie. Nie byłem tam, odkąd tu jestem. Byłem za to w Norwegii u kolegi. Czy podoba mi się w Polsce? Tak, podoba. Macie dobrą ekonomię, choć do niektórych rzeczy ciężko mi się przyzwyczaić. Kiedy pytam o to, czy nie czuje się samotny, czy ta sprawa z dziewczyną nie jest nagląca i jak podobają mu się Polki (to już po tym, jak ustaliliśmy mój wiek, zawód oraz stan cywilny, zatem nie ma mowy o podrywie) oblewa go rumieniec. Różnie mi się te Polki podobają. Zaciekawia mnie to. Myślę, że chodzi mu o włosy, rysy twarzy, wzrost, modę. Dopytuję, sam przecież zaczął, ja tylko chciałam wcisnąć się w wysiedzianą kanapę i przemknąć w ciszy w stronę miasta. Odzywa się — jak odwożę je o 4 nad ranem do domu z klubów, pijane, wymiotujące, półnagie, to w ogóle mi się nie podobają — wyznaje speszony i jest w tym wyznaniu jakiś wstyd małego chłopca, jakaś uderzająca szczerość, jakieś spojrzenie, o którym nigdy nie myślałam.

Przez wiele lat ja również nie wychodziłam ze świata odziedziczonych przekonań. Zlepku kapitalistyczno-liberalnych, mocno lewicowych jeśli chodzi o wolność i obyczajowość banałów, które wydawały mi się nowoczesne, skrojone na nasze czasy, które wydawały mi się czasem obiektywną prawdą (ha!) albo zdrowym rozsądkiem. Przekreślenia wymagały wszystkie choćby zahaczające o tradycyjne role, religię czy dawną obyczajowość twierdzenia, czy tezy. Jednak zaczęłam dojrzewać. A kiedy zaczęłam dojrzewać, zaczęłam zastanawiać się, co robimy z tą upragnioną wolnością, które zarówno USA jak i UE niosą na sztandarach?

I zobaczyłam drugą stronę monety, jakbyśmy byli rozpuszczonymi dzieciakami rozpaczliwie szukającymi granic, od których można się odbić. I tak zobaczyłam te bardzo niezależne i samostanowiące o sobie kobiety, dla których sexworking jest wyrazem wolności. Zobaczyłam wolność Piotrusiów Panów już bliżej 50tki do raczenia się różnymi narkotykami w środę wieczorem, tuż po wyprowadzeniu pieska na spacer i ułożeniu dziecka spać. Zobaczyłam tę wolność, która przypominała autodestrukcję, pogubienie, skakanie po łóżku i jedzenie ciastek na śniadanie, niemycie zębów, odmowę jedzenia jakichkolwiek zielonych warzyw, tyle że w wersji dorosłej. W wersji premium: niemożności wejścia w głęboką relację, strachu przed zobowiązaniami, problemów z kompensacją, z nałogami, z bliskością. Zobaczyłam, jak w imię absolutnej wolności zaciera się logika, zdrowy rozsądek, wiedza. Zobaczyłam, jak wolność zamienia się w tłumienie, uciekanie i rozpacz skrywaną pod dziką zabawą. I przestało mi się to podobać. I zmieniłam swoje poglądy, ale nie otulała ich religia, ani państwo, ani wielopokoleniowa rodzina, bo to nie są wartości, które byłyby mi bliskie od dziecka, które były moje kulturowo. Wychowałam się w bardzo małej rodzinie, na ziemi zasiedlonej przez przesiedleńców, bez tradycji i nie sposób nadrobić tych lat, udając, że wychowała mnie cała wioska. I nie mam żadnej odpowiedzi na dylematy współczesności, nie mam żadnego wniosku, i nikogo nie potrafię, ani nie śmiem pouczać. Po prostu nie mogę zapomnieć o tym Kazachu i po głowie tłucze mi się od tygodni pytanie:

I co zrobisz ze swoją „zachodnią” wolnością? I czy ona jest w służbie życia?


 

...

1 Comment

  1. Fantastyczny tekst. Czyli mozna patrzec na kogos tak odmiennego z ciekawoscia i otwartym umyslem. I nie z gory i bez przekonania o wyzszosci jednej kultury / narodowosci / religii nad inna. Dzieki Blimsien, miod na dusze.

Leave a Reply

.