Przyznaję, że kiedy odezwało się do mnie wydawnictwo W.A.B, z propozycją obdarowania mnie pozycją Sarai Walker o tytule Dietoland, pomyślałam, coś w stylu • o nie, kolejny gównoporandik o superfoodsach i dietach, napisany przez dwie blogerki, albo inną 25-letnią dietetyczkę •. W roztargnieniu nie zauważyłam, że okładka to nie słodka babeczka, ale grafika stylizowana na Banksy’ego i dopiero kiedy dotarłam do opinii:
Walker stworzyła swoisty manifest XXI wieku, rozprawiając się ze wiatem mody, nierówności płci, obsesją na punkcie wyglądu i brakiem akceptacji ciała przez kobiety. Pełna czarnego humoru, zjadliwa, czasami brutalna, ale intrygująca diagnoza.
Postanowiłam zgodzić się ją przeczytać, a i tak, przyznam szczerze, zrobiłam to przez tematykę, którą poruszam na tej stronie, wiedząc, że wiele z Was zmaga się z problemami siękochania i akceptacji własnego ciała. A potem… no cóż, połknęłam książkę w dwa dni. Czytałam ją rano po przebudzeniu, czytałam wieczorem przed pójściem spać, a nawet w drodze do parku. Wykorzystywałam każdą wolną chwilę, żeby łyknąć, choć kilka zdań. Skłamię, jeśli powiem, że ta książka jest arcydziełem, ale całkiem szczerze mogę powiedzieć, że ta książka jest bardzo POTRZEBNA. Na początku byłam przekonana, że porusza ona problemy, które dla siebie samej nazywam problemami starego feminizmu. Chodzi o odzyskanie własnego ciała, prawa do wizerunku, chodzi o uprzedmiotowienie ciał kobiet, ich seksualizację same old, same old. Jednak dla nas, zwłaszcza teraz, zwłaszcza w obecnej sytuacji polityczno-społecznej, ta książka może wydać się bardzo ciekawa, inspirująca i wzmacniająca. Poza kwestiami dotyczącymi ciała, o których chcę powiedzieć coś później, porusza kwestie kobiecego buntu, terroryzmu, aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa i siostrzeństwa. Siostrzeństwa, które ma tu wiele odcieni. Będzie to stworzenie listy nieruchalnych fiutów (czyli facetów, którzy z powodu swojego zachowania wobec kobiet nie powinni nigdy móc gościć w waginie i mieć prawa do związku — tych panów już nie obsługujemy) i będzie to wspólne robienie śniadań, przytulanie się i czułe towarzyszenie sobie, którego w naszych warunkach można doświadczyć w kobiecym kręgu. Jest też coś elektryzującego w wizji kobiecej przemocy, która jest odpowiedzią na lata przemocy wobec kobiet. To powstanie na miarę ruchu Annonymus, tym razem jednak skuteczne i widowiskowe, opisy egzekucji gwałcicieli, molestatorów, twórców patriarchalnej popkultury (w tym pewnego znanego reżysera z Europy Wschodniej, który zgwałcił trzynastolatkę, ale nigdy nie udało mu się trafić za kratki), było satysfakcjonujące i pobudzające.
Sarai Walker zgrabnie łączy w Dietolandzie wątek obsesyjnego dążenia do bycia perfekcyjną, szczupłą i ruchalną z opisem kultury gwałtu, rozkminek na temat pornografii i przestrzeni publicznej, w której nie ma miejsca na inność, jednocześnie pokazuje, jak bycie w mainstreamie jest wyczerpujące, ile pracy wymaga. Uderza mnie, że ta książka, choć jest fikcją, sprawnie przemyca nagłówki gazet i opisuje przypadki przemocy, które wydarzyły się naprawdę, które wciąż dzieją się każdego dnia. To jest mocne i niejednokrotnie dostawałam dreszczy i gęsiej skórki. Dietoland to książka podstępna, czyta się ją jak łatwe czytadło, jej konwencja jest jak refren popularnej piosenki o miłości: nieszczęśliwa, dobiegająca trzydziestki grubaska pracująca w pisemku dla nastolatek, pragnie być szczupła i się zakochać, a żeby osiągnąć ten cel, gotowa jest na wszystko. Język, jakim napisana jest książka, jest prosty i niewyszukany, łatwo to czytać w wannie, łatwo w tramwaju. Nie dajcie się jednak zwieść, Dietoland jest bombą z opóźnionym zapłonem, koniem trojańskim, który łatwym, znanym z literatury zwanej chick-lit językiem przemyca treści masywne, ciężkostrawne i mocne jak uderzenie pięści prosto w nos. Uważam, że dziś w Polsce, każda kobieta powinna przeczytać tę książkę, bo bunt, który w nas narasta, potrzebuje tej lektury. Serio!
TERAZ PORA NA MÓJ OSOBISTY WYWÓD I MOJE DOWIADCZENIE, KTÓRE NIE MUSI BYĆ WSPÓLNE DLA WSZYSTKICH KOBIET. PO PROSTU POCZUŁAM, ŻE CHCĘ TO OPOWIEDZIEĆ.
Mam też inne, bardzo osobiste refleksje dotyczące kwestii poruszonych w Dietolandzie. Podoba mi się jej uświadamiający aspekt, podoba mi się niezgoda, jaką czują bohaterki, a jest to niezgoda zarówno na przemoc na tle seksualnym, jak i na porządek świata. Bo faktycznie, w Londynie, Warszawie czy Nowym Jorku, nadal w przestrzeni publicznej typowego mieszkańca aglomeracji, do którego kieruje się komunikaty, traktuje się jak heteroseksualną osobę z penisem. To do niej skierowane są reklamy, te wszystkie długie nogi, nagie piersi, te rozebrane do pasa pogodynki na trzeciej stronie gazety. Książkowa terrorystka Jennifer postuluje, żeby od teraz zamiast półnagich „dziewczyn ze strony trzeciej” występowali panowie z obnażonymi genitaliami. Zamiana ról w tej książce powoduje, że to mężczyźni stają się tanim mięsem, przedmiotem dla podniety kobiet. Mnie ta zamiana roli nie bawi ani mi nie odpowiada. Jest tu więcej takich przemian.
Przede wszystkim kobiety odzyskują tu swoje ciała, w sposób, który mi kojarzy się z etapem buntu i dziś również widzę go jako przemocowy wobec kobiet. Podobnie odbieram dziś ruch feministyczny (totalnie zgadzając się z częścią jego założeń). Kiedy zakompleksione, złaknione miłości i akceptacji grubaski (język nawiązuje do lektury) zmieniają się w wojownicze, pełne agresji grubaski, które robią wszystko, żeby nie być atrakcyjne, postrzegam to jako pułapkę lub nieodzowną, ale krótkoterminową odtrutkę na obecną przemoc wobec kobiet i jej skalę.
Bohaterka Dietolandu w pewnym momencie mówi:
Nie chodzi mi o to, żeby wyglądać jak ktoś, kogo fajnie by się ruchało. Chcę, żeby mój wygląd mówił: „Nie zadzieraj ze mną”.
I ten wygląd jest bardzo punkowy. Opisuję teraz własną perspektywę, wróciło wiele wspomnień, bo ja etap buntu związany z niechęcią do zastanego modelu kobiecości, przeżywałam w liceum. Zrobiłam wtedy bardzo wiele rzeczy, żeby nie wpisywać się w kanon szczupłej, zalotnej, pełnej świeżości kobietki. Kiedy czytałam, że jestem jak rozkwitający kwiat, robiło mi się niedobrze. Po części dzięki opisom autorów, którzy w swoich dziełach porównywali młode piersi do pączków, soczystych brzoskwiń i niedojrzałych jeszcze owoców, które warto czym prędzej skonsumować, zanim w pełni się rozwiną. Żadne dzieła czytane przeze mnie wtedy nie były bogate w opisy kobiet dojrzałych lub przekwitających, których ciała byłyby równie malowniczo opisywane i tworzyłyby wrażenie, że te ciała mogą budzić pożądanie i są apetyczne. Wychowywałam się również w domu, w którym mój tata, niczym głos z offu wygłaszał nieustannie komentarze na temat ciał innych kobiet. Poznałam wtedy takie określenia jak: stara pudernica, nisko skanalizowana, żabie udka, bryczesy, dupiata, blada, stara rozklapiocha. Nasiąkałam nimi. Nasiąkałam pomysłem, że mężczyzna (niezbyt wysportowany pan około czterdziestki z lekkim brzuszkiem) może zawsze i wszędzie wyrazić swoją aprobatę lub dezaprobatę dla kobiety, uznając niczym cesarz na igrzyskach czy jest ona, cytuję „łóżkowo atrakcyjna” czy raczej „ale się oszpeciła”. Dorastająca dziewczyna, słysząc te wszystkie epitety, zdobywała język, żeby móc nazwać własne ciało i szybko skontrolować co jest z nim nie tak.
Niestety to nie tak, że problem komentowania kobiecych ciał zakończył się na starszym pokoleniu. Pewien jegomość, uważający się za feministę, kiedy kwiczałam ze śmiechu, czytając mu posta Janina Daily, o tym, że jej mąż za jedną z największych zalet ślubu uważa to, że teraz można już nieskrępowanie tyć, skrzywił się z niesmakiem i powiedział, że to smutne. W ogóle ludzie grubi wydawali mu się smutni i bez charakteru, gdyż tusza świadczyła o ich nikłej samomiłości. Lubię gościa, ale jak na kogoś, kto jadł kanapki na stacji benzynowej, zapijał energetykiem i doprawiał kawą i paczką fajek, wydało mi się niewłaściwe, że komentuje stopień zadbania innych osób. Świadomi kolesie, krytycznie nastawieni wobec uprzedmiotawiania kobiet, wypowiadają takie frazy „nie lubię swojej ex, ale jestem jej wdzięczny, że nasze dzieci są takie szczuplutkie”. To jest ciągle, nieustannie ta sama historia. Mówią to ojcowie córek, mówią to feminiści, mówią to mężczyźni silnych kobiet, które nie chcą być przedmiotami. Gdybym zaczęła pisać o obrazie związanej z niemożnością do współżycia tu i teraz, bez żadnego wstępu, bez nieustannej gotowości, mogłabym napisać o tym książkę. Brak gotowości, inne spojrzenie na seksualność dotyka ego również tych mężczyzn, którzy uważają się za równościowych i wyzwolonych. Zastanawiam się, czym nasiąkną ich córki i nie ukrywam, że często o tym myślę, jaki przykład ojcowie dają dziewczynkom i jak ważną rolę odgrywają w kształtowaniu ich granic.
Dlatego, podobnie jak bohaterki Dietolandu, nie zamierzałam być atrakcyjna w sposób, w który zabiegały o to moje licealne koleżanki goniące za markami, wypychające biusty gąbką i nadmiernie eksponujące ledwo zauważalne cechy płciowe. Nie, nie. Nie ja! Ja przekłułam agrafką nos, ogoliłam głowę (to było bardzo wyzwalające doświadczenie!) malowałam się brzydko, ubierałam w lumpeksach, chodziłam w wojskowych butach, miałam mikro grzywki, całą sobą krzyczałam, że NIE BĘDĘ NALEŻEĆ DO TEGO GÓWNIANEGO ŚWIATA, GDZIE CHCECIE, ŻEBYM BYŁA PRODUKTEM! SMACZNĄ PIERSIĄ Z KURCZAKA, KU ZADOWOLENIU TATUSIA, CHŁOPAKÓW I PRZECHODNIÓW. Płakały nad tym babcia, matka i wychowawczynie w szkole, a mój własny ojciec nie odzywał się do mnie miesiącami, lub siadał po tej stronie stołu, żeby nie musieć oglądać swojej paskudnie oszpeconej córki. Słuchałam wtedy ciągle, że nie znajdę sobie nigdy męża (postanowiłam wtedy nigdy nie mieć żadnego męża), że kobieta powinna być czysta, spolegliwa i naturalna. Byłam wściekła! Piłam na umór, plułam na chodnik i klęłam jak szewc. Czytałam masę książek i robiłam wszystko, żeby tylko nie stać się dziewczyną jak z okładki Cosmopolitana.
Może właśnie dlatego uważałam, że ta książka mnie nie dotyczy. Choć dziś dziękuję sobie za dawną mądrość i uważam, że ten bunt był nieodzowny, widzę też, że gdybym została w tamtym miejscu, wiele bym straciła. To również schemat, w którym nie warto tkwić. Mimo popieprzonej kultury, w której żyjemy, nie akceptuję kobiet, które nienawidzą mężczyzn. Nie jestem łatwą partnerką. Nie jestem śmieszką orzeszką, która chichocze z męskich żartów, nawet kiedy nie są śmieszne, nie jestem bezkrytyczna, nie popieram zawsze tego, co mówi misiu i nie zgadzam się na umniejszanie kobietom w moim towarzystwie. Mimo to lubię mężczyzn. Chcę być z mężczyzną. Chcę się podobać mojemu mężczyźnie. W fazie robienia wszystkiego, żeby tylko nie być atrakcyjną w mainstreamowy sposób, traciłam siebie. Nie uchroniło mnie to przed gwałtem. W tej kulturze mężczyźni biorą to, czego chcą, nieważne, w co jesteś ubrana. Nie uchroniło mnie to przed przemocowym związkiem, w którym partner pod pretekstem miłości i namiętności, sprowadzał mnie psychicznie do parteru. Nie uchroniło mnie nigdy przed niczym, poza wyzwoleniem z piekielnej potrzeby bycia nieskazitelną (w którą to zresztą raczej wpędzały mnie kobiety komentujące mój wygląd niż mężczyźni, co jest bardzo smutne).
Po fazie buntu przyszedł kolejny etap ciałopozytywności. Ja tę mądrość zawsze miałam w sobie, ale pod wpływem radykalnych punkowych piosenek czy lektur, nie czułam się w porządku, mówiąc o pewnych rzeczach głośno. Zawsze lubiłam mieć gładkie ciało. Nie dlatego, że taka była moda czy kultura. Mogłam być singlem i nie sypiać z nikim miesiącami, golę się dla siebie. Lubię mieć umalowane usta. Miewam zabójczo długie paznokcie. Lubię nakładać makijaż na swoją twarz. Dobrze się czuję, kiedy jestem szczupła. Nie dlatego, że chce tego ode mnie kultura, dlatego, że to moje. Kiedy moja waga zbyt spada (co zbiera zawsze komplementy, które mnie irytują) lub szybuje w górę (nikt nie komentuje) nie czuję się ze sobą fajnie. Średnio lubię wysiłek fizyczny, więc nie dążę do idealnie krągłego tyłka, który chciałabym chyba mieć, bo wolę poczytać książkę i napić się wina. Jednak obrzydnie swojego wizerunku, zatracanie własnej płci, w formie ochrony, jest dobre tylko na czas demontażu starych przekonań i pokazania środkowego palca systemowi. Na dłuższą metę, nie było to dla mnie dobre. Uwalniające, odtruwające, jak lekarstwo — tak.
Ciało, kobiecość, to dla mnie coś innego. Nie wyżyłowane i bezmyślnie przyjęte standardy, ale też nie ich negowanie. To stworzenie własnych standardów i świadomość własnych pragnień oraz samokultywacja ciała i tych potrzeb. Wiele, wiele lat zajęło mi dotarcie do momentu, w którym bez wstydu przyznam, że:
♥ miłość jest dla mnie siłą napędową do życia (i nie czyni to ze mnie słabej)
♥ nie wyobrażam sobie żyć bez mężczyzny (nie bylejakiego, latami mogę być sama, jednak najpiękniej mi w dobrym związku)
♥ kariera i sukces w potocznym tego słowa rozumieniu, nie są dla mnie wcale takie ważne (za co dostaję bęcki od moich ambitnych, feministycznych koleżanek)
♥ lubię mężczyzn i są oni źródłem mojej przyjemności, lubię rozmiawiać z nimi i przebywać, nie chcę być bojowniczką przeciwko męskości
♥ lubię być seksualna i zmysłowa
Odzyskiwanie mojego ciała polega na czymś innym niż wyzwalanie się ze schematów, o których opowiada Dietoland i z którymi część z Was wciąż walczy. Ja już tego doświadczyłam, zrobiłam to, potem latami odkręcałam. Odzyskiwanie mojego ciała polega w moim przypadku, na powtórne, tym razem już świadome pozwolenie sobie na zmysłowość, kobiecość i miękkość, na seksualność, na lekkość. W moim ciele zamrożone są traumy, co nie pozwala mi w pełni wyrażać siebie. Tak, te rany zadała mi patriarchalna kultura. Kobiety i mężczyźni. Nie szukam wyzwolenia od popkulturowego wizerunku kobiecości, nie szukam już też wyzwolenia od feminizmu. Szukam organicznej, nieskomplikowanej możliwości poczucia własnego ciała i uwielbienia go takim, jakie jest, pozwolenie, by to ono mnie prowadziło.
Jestem ciekawa, jak jest u Was. Dietoland poruszył we mnie rzeczy, które dawno zakopałam. Odsłaniam dziś brzuch, bo ta lektura uświadomiła mi, jak ważne jest, żeby mówić głośno o byciu w ciele, obyciu w opresyjnej kulturze, ale też o szukaniu własnego głosu, zamiast bycia w kontrze. Pozwólcie, że część komentarzy, która dotknie moich zbyt bolesnych miejsc, zostawię dla siebie. Jednocześnie, jeśli chcecie opowiedzieć mi w komentarzu własną hisotirę, ale nie chcecie, by był on publiczny, napiszcie na początku, że jest on tylko do mojej wiadomości.
Dietolang kupcie i przeczytajcie. A potem kupcie jeszcze jeden, dla najlepszej przyjaciółki.
Interesuje Cię ta tematyka? Sprawdź koniecznie jeszcze TEN WPIS.
7 komentarzy
Świetny tekst. Mam bardzo podobne podejście do kobiecości. Każda z nas powinna się czuć Boginią dla siebie samej. Ślę serdeczności cudowna Kobieto ❤
Zdaje się że zrobili nawet z tego serial – widziałam kilka odcinków – mam mieszane uczucia.
O, czemu mieszane uczucia? Tak, słyszałam, że jest serial na podstawie tej książki.
Początek taki spoko, girl gang itepe a potem szefowa użyła przemocy na innej lasce bo ta miała inne zdanie – to po co to wszystko?
Zaczelam pisac. Po dluzszym czasie zorientowalam sie, ze pisze bardziej do siebie niz dla innych. Mimo, ze nie podziele sie swoimi refleksjami, dziekuje za ten tekst, ktory wzbudzil przemyslenia. Chce tylko powiedziec, ze moj tata nigdy w zaden sposob nie skomentowal kobiet w moim towarzystwie, w ogole byl malo wylewny, a moja siostra walczyla z anoreksja przez lata a ja z bardzo bolesnym brakiem akceptacji siebie. „Dietolandu” nie chce czytac gdyz zbyt koncentruje sie na ciele. Czekam natomiast na ksiazek Eve Ensler „I Am an Emotional Creature: The Secret Life of Girls Around the World”. Mam nadzieje, ze bedzie duchowo-rozwijajaca.
Dzięki za ten tekst. Szczególnie za podzielenie się własnymi niełatwymi doświadczeniami. Książkę boję się czytać.
Mnie już bardzo zmęczyła tematyka szeroko pojętej opresyjności wobec kobiecego ciała itp. być może dlatego że trochę się już z tym uporałam, jestem po 30stce, częściowo dlatego że niestety akurat w moim środowisku kobiety używają tego girl power żeby dowalić facetom – np niszcząc ich w sądzie. Adwokaci rodzinni (każdej płci) na pewno mogą sypać jak z rękawa przykładami, gdy matka ciśnie astronomiczne alimenty i przy okazji dla własnej ambicji uniemożliwia jak tylko może normalne kontakty z dziecmi. A w sądzie to matki, kobiety są górą. W mojej pracy miała miejsce absurdalna sprawa o mobbing, i też z tym się spotkałam na uczelni kiedyś – promotor bał się brać w pojedynkę dziewczyn do pokoju , bo co niezdany egzamin to do dziekana spływały wnioski o mobbing.