W Portugalii pierwszy raz w życiu poczułam, że ocean, gdyby tylko chciał, z łatwością mógłby mnie zabić.
W PENICHE szukaj: fal, uroczego domku nad oceanem, złotowłosych surferów, klifów, obezwładniającego błękitu oceanu i… jedź tam latem!
Nie wiem, dlaczego wątpiłam w to kiedykolwiek wcześniej, ale zawsze żyłam w przekonaniu, że woda jest dla mnie bezpieczna. Wystarczy się jej poddać, położyć się i trwać, a wszystko będzie jak najlepiej. Nie mogłam tego potwierdzić, stojąc na klifach w Peniche i patrząc, jak fale wściekle liżą skały, a dzień był słoneczny i myślę, że ocean raczej przekomarzał się z lądem, niż faktycznie go atakował.
Zresztą nie tylko w Peniche, miasteczku położonym o półtorej godziny od Lizbony i otoczonym z trzech stron oceanem, można zginąć na plaży. Portugalia słynie nie tylko z tych przepięknych klifów, ale także z tego, że lubią się osuwać, miażdżąc turystów, którzy mimo ostrzeżeń i groźby mandatu, mają ochotę wypoczywać w ich cieniu. Niemniej ocean jest tu piękny, intensywny, pachnący i szalenie niebieski, mimo że plaże piaszczyste piaskiem jasnym, miałkim, podobnym do bałtyckiego. To właśnie Portugalia jest mekką europejskich surferów, bo fal tu urodzaj, zależnie od pory roku. Jesienią wiatr jest silny, a fale robią się naprawdę duże, choć z powodu położenia miasteczka nawet początkujące surferki dadzą sobie radę. Można powiedzieć, że zależnie od plaży, fale różnią się od siebie siłą i wysokością. Lekcja surfingu kosztuje ok. 30 euro, ale będąc tylko na kilka dni, moim zdaniem nie warto próbować. Pierwsze lekcje to głównie tarzanie się po piachu (może być, że we mgle) i próby ustania na desce.
Jeśli Portugalia ma być Twoim celem surfingowym, postawiłabym na surfcamp i sugerowała się temperaturą powietrza. Mimo że na początku listopada w Portugalii było nawet 20 stopni, a my opalałyśmy się nago na tarasie naszego malowniczego plażowego domku, na plaży miałyśmy czapki i płaszcze i było nam naprawdę chłodno. Poza plażami i oceanem Peniche nie oferuje niczego ciekawego w listopadzie. Miasto jest małe, wraz z odpływem turystów knajpki się zamykają i pozostaje tylko relaks. Latem może to być za to wymarzona miejscówka! Ze wszystkich trzech portugalskich miast, w których byłyśmy, to właśnie tu udało nam się wynająć najtańsze lokum (airbnb). Piękny, świeżo wyremontowany beachhouse tuż przy samym oceanie z trzema sypialniami, patio, tarasem i kuchnią do naszej dyspozycji utrzymany był w stylistyce morskiej. Na osłoniętym murkami tarasie rozpięto hamak, w którym można było spędzać poranki, czytając książkę lub pozwolić ciału nacieszyć się promieniami słońca. Wspaniała opcja dla kilku zaprzyjaźnionych par lub girlgangu. Rodzina, od której wynajmowałyśmy dom, mieszkała tuż przez ścianę. Wygadana właścicielka, małżonka instruktora surfingu, na wejściu poczęstowała nas porto i najsłynniejszymi portugalskimi wypiekami pasteis de nata. Nie gustuję w słodkim, więc mojego serca nie zdobyły (podobnie jak zbyt słodkie na mój gust porto), ale towarzyszki podróży i prawie każdy, kto odwiedza Portugalię, pokochały te ciastka. Oryginalnie podchodzące z jednej z lizbońskich dzielnic, dziś są jednym z portugalskich kulinarnych symboli.
Spód zrobiony jest z czegoś na wzór ciasta francuskiego, za to środek jest bardzo jajeczny i budyniowy doprawiony wanilią, z przypieczoną skórką na wierzchu. Przy tych ciastkach i akompaniamencie taniej i smacznej kawy posiedziałyśmy w tym (kiedyś ponoć przyciągające masowo piratów, dziś pełne emerytów i rodzin) otoczonym oceanem miasteczku trzy dni czytając, pijąc wino, rozmawiając, surfując i mocząc nogi w oceanie. To był dobry czas i chętnie wróciłabym tu latem.
Zdjęcie autorstwa Ewy Brokos.
Zdjęcie autorstwa Ewy Brokos.
Zdjęcie autorstwa Ewy Brokos.
Zdjęcie autorstwa Ewy Brokos.