W styczniu zapragnęłam zostawić za sobą przyciężkawą energię minionego roku i rytualnie obciąć włosy o połowę ich długości. O wiele częściej noszę je teraz rozpuszczone i czuję się trochę jak mała dziewczynka (w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa).
W styczniu moja poranna praktyka, z której byłam taka dumna, wzięła w łeb. Bardzo źle śpię, śnię koszmary i rano czuję się, jakbym całą noc pracowała w kopalni. W związku z tym nie ma nawet mowy o wstawaniu o 6:30. Trochę jestem wściekła, a trochę zadowolona. Zawsze staram się, żeby wszystko, co mi się przytrafia, było lekcją. Bardzo się wymądrzałam w sprawie mojego partnera, że gdyby wyregulował swój rytm dobowy i zmusił się do porannego wstawania, chwilę później byłoby to dla niego naturalne! Teraz kiedy podobnie, jak on doświadczam problemów ze spaniem, wiem już, że byłam mądralą przedwcześnie. To mnie cieszy! To oznacza, że będę w przyszłości umiała lepiej doradzać. Na co komu dobre rady, których nie da się wcielić w życie i powodują tylko frustrację? Kilka razy udało mi się zwlec z łóżka i jeszcze w piżamce (oszukując zaspany umysł) trafić na matę i się porozciągać.
Trochę nie wierzę, że to piszę, ale w tym roku naprawdę tęsknię za zimą przez duże Z. Piękne i słoneczne dni są miłe, przynajmniej dopóki nie myśli się, co oznaczają dla planety. Śnieg padał w Warszawie w tym roku raz. Nakupowałam wełnianych swetrów z drugiej ręki i byłam gotowa na zimno. A ono nie przyszło… teraz wiem, że choć za nim nie przepadam, ono było po coś. Czuję się mądrą Polką po szkodzie. Zimo, tęsknię za Tobą. Przepraszam, że Cię nie doceniałam. Wróć!
Sąsiadka, której oddałam moją starą maszynę do pisania i kulki, które mają pomóc dzieciom z zaburzeniami sensorycznymi, w podzięce obdarowała mnie kwietnikiem. Mam teraz trochę zmartwień związanych z mieszkaniem, ale w głębi duszy marzę, żeby iść do centrum ogrodniczego i kupić ziemię i nowe doniczki. Moje rośliny bardzo potrzebują przesadzenia. Muszę przyznać, że zawsze wiem, kiedy zmierzamy ku wiośnie z tego prostego powodu, że zimą rośliny w mieszkaniu obchodzą mnie tyle, co nic. Nagle w okolicach marca (w tym roku jakoś szybciej) nabieram obsesyjnego zainteresowania wszystkim, co zielone! Wydaję wtedy bajońskie sumy na biohummusy, osłonki, ziemię, rośliny na balkon, nasiona łąki kwietnej (które rozsiewam na miejskich nieużytkach) i ciągnę Wojtka za rękę, bo „ojezu, orany wykiełkowało, zobacz!!!!”. Mam w sobie radość dziecka związaną z tą wiosenną odnową życia.
Styczeń-luty-marzec to dla mnie najgorsze miesiące. W mojej opinii jest szaro, mokro, wietrznie, smutno. Ludzie cieszą się, że jest więcej światła, ale dla mnie grudniowy mrok przynajmniej zakrywa surowy zimowy krajobraz (który w mieście sprowadza się do zanieczyszczonych śmieciami i odchodami chodników i gołych krzaków), który po nowym roku się tylko uwydatnia. Dla mnie to czas, żeby robić przyjemne rzeczy w domu. Zbieram kuchenne inspiracje, czytam, piszę i kokoszę się z Luną. Odkąd nałożyłam sobie ograniczenia na social media (pisałam o tym TU) mam więcej czasu na czytanie. Pewnie też dlatego, że dałam sobie przyzwolenie na czytanie dla przyjemności. Porzuciłam chwilowo książki o Ajurwedzie, jodze, mózgu, zdrowych jelitach i skórze. Chwyciłam za Margaret Atwood, Tokarczuk i książki kucharskie, które oglądam dla zmysłowej przyjemności (są dla mnie ciekawsze niż albumy o sztuce).
Oryks i Derkacz to książka, która zostawiła mnie w stanie czucia. Bardzo dawno tego nie doświadczałam. Na pewno znasz to uczucie – wychodzisz z filmu, przedstawienia, kończysz książkę i nawet nie chcesz o niej rozmawiać z osobą, z którą byłaś na spektaklu, seansie itp. Nie umiesz powiedzieć, co myślisz, wiesz tylko, że bardzo dużo czujesz. Te wrażenia przypływają i odpływają jak fale. Ich języki łaskoczą mózg i skórę od środka, przynoszą wspomnienia, układają się z innymi rzeczami, które wiesz, jak w kalejdoskopie. Mieszają się inne książki, obrazy, sny, prawdziwe wydarzenia, a Ty oniemiała oglądasz ten spektakl w milczeniu.
Oryks i Derkacz to książka, która właśnie w takim stanie mnie zostawiła. Moją ukochaną grą, grą, która mnie ukształtowała była Najdłuższa Podroż, a potem Dreamfall. Kochałam pomieszanie świata magii i futurystycznej wizji miasta. Tych dwóch dziwnych, sprzecznych światów. Nie jestem fanką fantasy ani sci-fi, ale w tym klimacie było coś, co przyciągało mnie jak magnes. Najdłuższa Podróż była więc moim pierwszym skojarzeniem. Drugim były książki Tiziano Terzaniego o azjatyckich reżimach, które chcąc zbudować nowego człowieka, nowy świat, nowy system wartości, bez mrugnięcia okiem mordowały tysiące zwykłych mieszkańców. Gdzieś w tym wszystkim majaczyły mi systemy totalitarne budowane na ideałach, ale też strach przed Monsanto, strach przed technologią, strach przed genetycznie modyfikowanym jedzeniem. Świat wykreowany przez Atwood jest abstrakcyjny, a jednak niesamowicie bliski, aktualny, przejmujący.
Książka pozostawia mnie z wrażeniem, że nie da się przestać być człowiekiem. Z człowieka nie da się wyplenić chęci rozwoju, potrzeby sztuki, wiary w coś większego, ale też podłych instynktów. Można wszystko zrównać do zera, ale nasza natura i tak weźmie górę. W Azji, w Niemczech, po katastrofie ekologicznej w 2050. Kiedykolwiek. Nie napiszę nic więcej, ale jeśli w związku z moim opisem zadzwonił Ci cichy dzwoneczek zainteresowania, gorąco polecam tę książkę!
Wojtek jakimś cudem wyczarował bilety na wyprzedany koncert Devendry Benharta, którego bardzo chciałam zobaczyć na żywo. Nie wiem właściwie czemu, bo lubię go tylko w małych dawkach, a cała płyta puszczona longiem doprowadza mnie zazwyczaj do szaleństwa. Chyba byłam ciekawa scenicznej energii Benharta i nie żałuję tego doświadczenia. Ze zdziwieniem muszę jednocześnie przyznać, że najlepszy koncert, na jakim byłam odkąd mieszkam w Warszawie to kameralny koncert Juli Pietruchy w Teatrze Syrena. To było wspaniałe!
W nastroju mocno nostalgicznym szlajałam się po antykwariatach i małych księgarniach. Wróciłam do rysowania. Okazało się, że nie umiem już posługiwać się akwarelami i wychodzą spod mojej reki straszliwe kasztany. Mimo to sam proces twórczy jest na tyle przyjemny, że nie zamierzam kierować się ambicją ani ulegać perfekcjonizmowi. Duża zasługa w tym powrotu do myślenia o twórczości, jaki prezentuje Julia Cameron w Drodze Artysty. Jeśli też marzysz o bardziej twórczym życiu polecam Ci mój tekst dla Miasta Kobiet o fenomenie tej książki (tu).
Muszę się Wam do czegoś przyznać. Czasem czuję się zrobiona w balona. Obracam się wśród ludzi sprawczych, ogarniętych w liczbach, którzy mają konkretne cele. Inwestują w mieszkania, odkładają na wcześniejsze emerytury i mają profile na Linkedin przygotowane pod firmy, w których chcą pracować. Ich życie jest linearne, leży na osi. Oni są racjonalni. A ja pod ich wpływem też. Często wtedy się wściekam, że moje życie nie jest takie od A do Z poukładane, obliczone, wymyślone. Nie mam strategii i często kierują mną emocje.
Wtedy łapię za Poniedziałkowe Dzieci Patti Smith i trzeźwieję. Bo mi chyba nigdy nie chodziło o takie życie. Mnie interesuje sztuka, sny, jedzenie, wrażenia, emocje. Lubię wygodę, bezpieczeństwo i komfort, ale to trochę zubaża życie w moim odczuciu. Najlepsze, najpiękniejsze i najbardziej soczyste momenty przydarzały mi się, kiedy nie kierowałam się rozsądkiem, ale sercem. Te wszystkie wygłupy z Rulo, te przedziwne wycieczki-ucieczki w góry czy przyjazd do Warszawy, bo chciałam się przejechać na motocyklu z takim jednym, z którym niebawem będę świętować kolejną rocznicę. Poniedziałkowe Dzieci zawsze mnie ruszają. Tego dnia miałam chandrę milion, słuchałam Redhotów, płakałam (aż moje powieki przekrwiły się, spuchły i zaczęły przypominać dwie śliwki), czytałam Patti, znów płakałam, rysowałam, malowałam, płakałam, aż w końcu skończyły mi się łzy, poczułam się znacznie lepiej, byłam pusta i gotowa by znów się czymś napełnić.
Mam bardzo złe wspomnienia związane z moim poukładanym życiem, w którym zgadzało się wszystko, oprócz tego, że smakowało jak tektura.
Ponieważ zamęczam Wojtka regularnie moimi impresjami dotyczącymi książek, które czytam i bardzo ubolewam, że on nie czyta i nie chce opowiadać o swoich impresjach mi, postanowił to zmienić. Przyszedł pokazać mi swoją ulubioną książkę ze wszystkich książek, jakie posiada. Dla mnie to jakiś koszmar, który wygląda jak instrukcja obsługi i dotyczy aut. On twierdzi, że są tam nawet zwroty akcji – jak nie wyciągniesz kabelka A, to nie zdołasz wykonać czynności B.
Jak możecie się domyślać zrozumiałam przekaz i już więcej nie opowiadam mu impresji na temat moich literackich fascynacji.
Mieliśmy kiedyś taki zwyczaj, że chodziliśmy razem oglądać sztukę. Zwykle sztukę współczesną. Jakieś pół roku temu zostaliśmy jednak pokonani przez Zachętę i jej selekcję prac (krakowski MOCAK był mi bliższy). Video performance, szalone instalacje i dziwaczne malarstwo pozostawiało nas w poczuciu, że no ok, fajnie, że artysta wywalił swoje emocje za pomocą jakiegoś medium, ale nam to nie robi nic.
Teraz trochę postanowiliśmy znów narazić się na kontakt ze sztuką. Nawet gdyby miała nam się nie podobać. Tym samym wybraliśmy się na wystawę Miriam Cahn. Nie wiem, czy jestem gotowa o tym pisać, nie chcę wyjść na ignorantkę. Wystawa była z oprowadzeniem. Nie bardzo jeszcze wiem, co myślę o sztuce, która wygląda jak spod ręki 5-latka i bez interpretacji samej autorki, nie jestem w stanie odnaleźć w niej głębi, którą autorka chciała przekazać, a raczej czuję się jak trzylatka, która usłyszała żart o kupie.
Kiedy słyszę, że odbiorcy myślą jedno, kurator mówi drugie, a na końcu wypowiada się artysta i okazuje się, że w tym obrazie chodziło o samobójczą śmierć siostry lub rodziców uciekających przez nazistami potrafię się tym zaciekawić, ale dalej wydaje mi się to trochę bezcelowe. Mimo to lubię te wizyty. Lubię nawet ten dyskomfort i niesmak, niezrozumienie a czasem zachwyt kolorem, formą, muzyczne skojarzenia lub takie całkiem absurdalne.
Naprawdę chciałabym przypozować na stołeczną znawczynię sztuki współczesnej, ale to byłaby blaga. Pozwólcie zatem, że jeszcze troszkę pośmieszkuję.
Wojtkowi najbardziej podobał się ten obraz. Jest to autoportret Miriam, która jest na nim zmęczona, ale szczęśliwa.
Ja zdecydowanie zachwycałam się kopulującym ciasteczkiem ze Shreka. Pani oprowadzająca powiedziała, że obrazy na tej ścianie mają wydźwięk niemal erotyczny. Bardzo mnie to rozśmieszyło. Obok był obraz z masturbującą się kobietą, ale miała rękę schowaną w cipce aż po nadgarstek i wyglądała, jakby szukała czegoś cennego w bardzo przepastnej portmonetce. Taka symbolika nawet mi się spodobała, kobiece łono może chować w sobie skarby, ale sam obraz raczej mnie do siebie nie przekonał.
Dla odmiany prace u góry wcisnęły w mojej głowie PLAY włączając Fever Ray. Naprawdę widzę tam podobieństwa.
Zima w styczniu była tak ciepła, że można było jeździć rowerem.
Oczywiście w styczniu miał miejsce pierwszy tegoroczny osiędbaniowy krąg kobiet. Organizuję je co miesiąc. Niebawem wypuszczę osobną zakładkę na ten temat, ogłoszę terminy aż do czerwca i podzielę się z Wami zdjęciami, które zrobiła Aga Wanat. Bardzo lubię te ciche momenty, kiedy wszystko przygotowuję na wasze przyjście, żeby było Wam jak najmilej.
Brałam też udział w wydarzeniu Sisters of Europe. Bardzo pociąga mnie idea dzielenia się z kobietami swoimi historiami, wiedzą, widzeniem świata. Tym razem tematem przewodnim była tożsamość. Spotkałam Karo Akabal i odbyłam niesamowitą rozmowę o tożsamości kobiety w roli matki. Zapragnęłam pogłębić ją i dać Wam do odsłuchania jako podcast. Tym samym uprzejmie donoszę, że niebawem opublikuję dwa nowe odcinki, nad którymi pracowałam w styczniu (moja nagrywka solo o byciu w nastroju niedotykalnym i wywiad o miłości do ubrań z Moniką Jurczyk, czyli Osą). -> pierwszego odcinka posłuchasz o TU
Zima to czas ciepłych śniadań!
Również tych zrobionych z resztek. Wojtek stworzył omlet z kaszy. Na patelni podsmażył cebulkę i marchew z przyprawami, resztki kaszy z poprzedniego dnia i zalał to roztrzepanymi jajkami. Zdjęcie zrobiłam do własnego archiwum (fotografuję pomysły do powtórzenia), ale zamieszczam, bo to było naprawdę smaczne i sycące!
To była też trochę wariacja mojego pomysłu na śniadanie z kuskusem. Przepis znajdziesz tu.
Uwielbiam Kukbuk i USTA, ale raczej oglądam niż kupuję. Są tak pięknie wydane, że żal wyrzucić, a kto przeprowadzał się, ten wie, że sterty magazynów modowych lub kulinarnych zalegają w całym mieszkaniu i nie są oglądane tak często, jak sobie tego obiecujemy. Styczniowy numer Kukbuka jest jednak dla mnie wyjątkowy, bo poświęcony Indiom (i ze wstawkami o Ajurwedzie). Cacuszko!
Zaczęłam pozbywać się z szafy rzeczy, z którymi z jakiegoś powodu nie jest mi dłużej po drodze. Od lat wymieniam moją garderobę, trochę dlatego, że poprzednie ubrania miały po 10 lat i choć często były w super stanie, nie były już dla osoby, którą teraz jestem. Większość oddałam na cele charytatywne, część sprzedałam, teraz porządkuję nietrafione zakupy/rozmiary z kilku minionych lat. Sama uzupełniam szafę w sukienki i swetry. Trafiła też do niej ta bluza od Tyszert’a. Ma piękny leśny kolor, podwójny kaptur i osłania szyję. Czuję, że wyjdę z niej dopiero w okolicach kwietnia. Jest to miłość.
Wbrew pozorom Luna i mój partner nie są jedynymi osobami, z którymi spędzam czas. Z przyczyn oczywistych nie portretuję telefonem dawno niewidzianych lub nowych znajomych. Jestem wtedy zajęta rozmową i nie widzę też powodu, by naruszać w ten sposób ich prywatność. Mam jednak jedną przyjaciółkę, do której uciekam z Warszawy. Ta wiedźma mieszka w lesie i mam z nią najlepsze kapha moments świata. Pijemy wino, jemy słodkie i węglowodanowe rzeczy, oglądamy seriale, rozmawiamy, odprawiamy rytuały lub spacerujemy. Pozwoliła mi podzielić się z Wami swoim wyjątkowym domem, więc to robię, bo to hygge w najczystszej postaci:
Kiedy A. wyprowadziła się z centrum Warszawy wprost do tej chatki bez ogrzewania, bieżącej wody (trzeba było ją nosić ze studni) byłam pewna, że zwariowała. Ale dziś to jest mój azyl, moje schronienie, mój szpital. To takie miejsce poza czasem (mam ich kilka rozsianych po Polsce). I to trochę to, o czym pisałam pod książką Patti. To tacy ludzie, tworzący takie miejsca najbardziej mi się podobają. Najbardziej mi imponują. Są najbliżej mojego serca.
Mam nadzieję, że udało mi się zainspirować Cię i moje rekomendacje przypadną Ci do gustu. Zapraszam Cię do wysłuchania mojego podcastu Rurki z Kremem, który powstaje dzięki wsparciu na Patronite. Kolejne dwa odcinki się produkują, a za wsparcie na Patronite dostaniesz dostęp do bonusowych nagrań, które znajdują się na blogu. Najnowsze z nich to będzie prowadzona medtacja loving kindness, żebyś mogła posmakować jej we własnym domu 🙂 Twoje wsparcie pomaga mi tworzyć i będę super zajarana jeśli rzucisz we mnie pieniążkiem tu:
12 komentarzy
Lubie te Twoje podsumowania miesiaca. Inspirujace. Dziekuje za to <3
Widziałam, że książka Wojtka jednak kogoś zainspiruje 😉
dzięki, wspaniałe rzeczy, dzielisz się swoim życiem, porusza mnie to. nie widziałam jeszcze takiej kierownicy rowerowej!
„Mam bardzo złe wspomnienia związane z moim poukładanym życiem, w którym zgadzało się wszystko, oprócz tego, że smakowało jak tektura.” – bardzo mnie poruszyło to zdanie, tak po prostu…
Z jednej strony tworzysz spotkania koibiet, a z drugiej wysmiewasz publicznie sztuke innej kobiety, bo jej nie zrozumialas. No super
Pani pseudoartystka ma coś ostro z banią. Już gaśnica i mop mają lepszy dizajn. Jesteście bardzo dzielni!
Kobiety dzielą pewne doświadczenia i mogą sobie o nich opowiadać, towarzyszyć, ale jestem daleka od wynoszenia kobiet na piedestał ze względu na ich płeć. Nie będę wspierała kobiecego XYZ tylko dlatego, że autorką jest kobieta.
Uderzyło mnie za to coś innego w Twojej wypowiedzi Nopalaks – zakładanie, że wyśmiałam czyjąś sztukę. Uważam, że twórcze życie jest piękne i że zbyt bardzo boimy się swojej niedoskonałości w śpiewaniu, rysowaniu, tańczeniu czy fotografowaniu – dlatego daleka jestem od wyśmiewania jakichkolwiek jej przejawów. Raczej to z siebie się podśmiewam, jako niezbyt perfekcyjnego odbiorcy (odbiorczyni) sztuki współczesnej.
Jednocześnie tak, chciałam się swoją bezradnością podzielić. Nie jestem osobą, która nie obrała żadnego artystycznego wykształcenia i dla której świat sztuki to świat nieznany. Nie wiem też, czy mogę podpisać się pod tym, że „nie zrozumiałam sztuki Miriam C.” sądzę, że ją zrozumiałam, ale nie zgadzam się z wyborem użytych narzędzi i sposobu narracji. Zrozumiałam też lekturę Opowieści Podręcznej,a mimo to zastosowane zabiegi literackie w ogóle nie przypadły mi do gustu.
Od lat kołacze mi się po głowie dyskusja na temat sztuki współczesnej, bo z jednej strony ludziom wydaje się nic niewarta (sam bym to umiał zrobić), a z drugiej strony nie możemy udawać, że liczy się warsztat i doskonałość – jesteśmy już za daleko. Mimo wszystko, od spotkań ze sztuką oczekuję poruszenia, doświadczenia spotkania ze sobą, jakiejś głębi, chwilowej zmiany perspektywy, jakiegoś sacrum – i ja go często w kontakcie ze sztuką współczesną nie znajduję. Może jestem zbyt mało obyta i wykształcona, ale co wtedy mają z taką sztuką zrobić ludzie totalnie nieoblatani? Czemu miałaby być dla nich zupełnie niedostępna?
Postanowiłam pokazywać zarówno sztukę, jak i czytane lektury właśnie po to, by móc prowadzić takie dyskusje, dawać do myślenia i czytać komentarze, które dadzą do myślenia mi. Tylko taka forma blogowania lifestylowego do mnie przemawia. Dość mam trywialnych tematów i brakuje mi tego typu rozmów na popularnych blogach i u influencerów. I niektórzy pokuszą się o sfotografowanie albumu lub dzieła sztuki, bo pasuje do ich estetyki na IG, ale to nadal takie trochę „puste kalorie”, a ja miałam ochotę przyjrzeć się temu głębiej. Zarówno swojej reakcji na sztukę, jak i sztuce samej w sobie.
I przybijam sobie piątkę za to, że zamiast pozować na kogoś mądrzejszego i bardziej obytego niż jestem, mam odwagę pokazywać swoje refleksje takie jakie są na dany moment. Podzielić się nimi szczere!
Nie tłumacz się, Blimsien. Te malunki są po prostu straszne, co tu jest do rozumienia? Czy jeśli kobieta zrobi kupę na talerz i dorobi do tego ideologię, to mam piać z zachwytu? Czy malunek z kopulującym Murzynem może mi się nie podobać, bo jest zwyczajnie paskudny i to nie świadczy to ani o rasizmie, ani o mizoginii? Warto odwiedzać różne wystawy i po prostu wybierać później te, które z nami współgrają. Nie dajmy się podporządkować dyktatowi szmiry. Już Nikifor miał więcej do przekazania.
Mam podobne doświadczenie, jeśli chodzi o „Poniedziałkowe dzieci” – ta książka sprawia, że wracam do siebie.
Miałaś piękny styczeń!
Teraz wyobraz sobie, ze kobieta przychodzi na Twoje spotkanie, opowiada o tym, ze wyraza emocje przez sztuke, czuje sie po tym lepiej i to takie super emocjonalne. Oczywiscie wszyscy pieja z zachwytu ooo wooow, wyrazasz emocje poprzez malowanie. A ona wtedy pokazuje Ci taki obraz „kopulujacych Murzynow” (cytujac komentarze). Dalej sie smiejesz, czy tylko dlatego, ze najpierw poznalas historie autora to jest to super? Jak mozna teraz isc na spotkanie z toba, wiedzac, ze anonimowo mozesz obsmiac mnie w internecie, bo „nie rozumiesz” . A tlumaczenie sie, ze „nie znam sie to sie wypowiem” robi z Ciebie ignoranta akurat popieram. Straszne.
Widzę zasadniczą różnicę pomiędzy byciem uznanym profesjonalistą a art terapią. I nie, nigdy nie wyśmiałabym kogoś takiego. Wydaje mi się jednak, że (pozwól, że podam swój przykład) – nie umiem śpiewać. Gubię rytm. Słoń nadepnął mi na ucho – mam nadzieję, że inaczej byłoby to odebrane w bezpiecznym gronie na warsztatach uwalniania głosu, a całkiem inaczej, gdybym występowała na scenie od kilkudziesięciu lat.
Inaczej, kiedy tańczę spontanicznie na warsztatach tantry, inaczej, kiedy jestem tancerką burleski.
Czujesz różnicę? Ja dość wyraźnie.
Gdyby sztuka nie miała być poddawana ocenie czy dyskusji, po co wystawy i kuratorowie? Btw. tekst o kopulującym murzynie nie jest mój – nie odnosisz się do mojego komentarza, tylko komentarza kogoś innego.
Odnosząc się:
Dalej sie smiejesz, czy tylko dlatego, ze najpierw poznalas historie autora to jest to super? – czy mnie śmieszą przeżycia czy emocje autorki prac? A może po prostu jej sztuka mnie rozwesela, bo we mnie budzi zupełnie inne skojarzenia (pop kulturowe). Czy to moja wina, że te prace kojarzą mi się z Fever Ray, filmem Joker, Shrekiem i Salad Fingers a nie z Żydami i samobójstwem jej matki i siostry? Czyli jeśli sztuka oddziałuje na mnie w określony sposób, oznacza to Twoim zdaniem, że nie mam prawa do tej reakcji, bo reakcja jest tylko taka, jak chcą… no właśnie kto? Kurator? Artysta? Jak to widzisz? Odpowiedz mi proszę w nieagresywny sposób, chcę zrozumieć Twój tok myślenia.
Jak mozna teraz isc na spotkanie z toba, wiedzac, ze anonimowo mozesz obsmiac mnie w internecie, bo „nie rozumiesz” – słyszę Twoje obawy. Na szczęście jeśli mi nie ufasz i mnie nie czujesz nie musisz się ze mną spotykać. Wręcz Ci to odradzam, nie byłoby w tym korzyści dla Ciebie – tak sądzę. Oczywiście na kręgu obowiązują mnie zasady. Takie jak to, że nie opowiadam cudzych historii po kręgu, nie komentuję ich i nie oceniam, a jeśli miałabym wielką potrzebę coś powiedzieć, brzmiałoby to tak: To co powiedziała X obudziło we mnie XYZ.
Trochę tak też mam o sztuce. To moje uczucia, interpretacje, emocje. Moje filtry. Moja wrażliwość.
Pozdrawiam
Ale tak serio, to kto to jest jeśli nie kopulujący Murzyn? Czy może o to chodzi, że mam mówić Afroamerykanin? OK, może być kopulujący Afroamerykanin. Czy już nie mamy prawa oceniać tego co widzimy? Czy jeśli widzę coś, co godzi w moje poczucie estetyki, harmonii, albo smaku, to nie mam prawa się wypowiedzieć, bo urażę czymś Autora? Pokazuje on coś publicznie, więc chyba ma to wpisane w koszta – to, że jednym się spodoba, a innym nie? To nie jest krąg psiapsi, gdzie ludzie szukają wsparcia, ani żadna grupa terapeutyczna. To publicznie prezentowane prace, poddane pod osąd na własne, nieprzymuszone życzenie. Ten świat oszalał.