Wiosna ach to ty! Czuję cię całą sobą. Budzę się do życia jak leniwa po zimie pszczoła. I chociaż w głowie staram się trzymać swoich przyziemnych zadań, ciało aż się rwie do ciepła, zieleni i przyrody!
Wiem, że pewnie macie dosyć zimy, ale taki właśnie był mój marzec. Zamiast przeżywać resztkę śniegu w Warszawie, pojechałam pracować do Bukowiny Tatrzańskiej. Od kilku tygodni jesteśmy rodzinnie rozdzieleni i nie wyobrażałam sobie kilkutygodniowej rozłąki nieprzedzielonej spotkaniem.
Uwierzycie, że ten strój odziedziczyłam po mamie, która miała go kilkanaście lat, a sama kupiła w lumpeksie? Wygląda, jakby był projektowany w latach 80! Nie ma ocieplenia (o czym boleśnie się przekonałam), ale za to ma poduszki w ramionach. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o narty, jestem alpejskim pieskiem. Jako dziecko uczyłam się jeździć, kiedy było ciepło, a śnieg nadal był dobry. Wszystkie wypady w polskie góry kojarzą mi się ze szczękaniem zębami i śniegiem sypiącym w twarz, a ja bardzo nie lubię uprawiać sportów, podczas których jest zimno – tym razem nie narzekałam jednak za wiele, bo po roku siedzenia w zamknięciu możliwość poruszania się na świeżym powietrzu była luksusem.
I choć stoki były puściuteńkie, a ja nastawiłam się na jeżdżenie przez tydzień, już po dwóch dniach zmieniły się przepisy i zamknięto wyciągi. Także takie to było jeżdżenie (najważniejsze, że prezydent zdążył pojeździć).
Państwo Vintage. Zupełnie przypadkiem okazało się, że nie jestem sama w moim oldskulowym kombinezonie. To musi być przeznaczenie.
Niby znamy się pięć lat, ale to był pierwszy raz kiedy jeździliśmy razem. Szczerze mówiąc, ostatnio miałam narty na nogach, jako prawdopodobnie 17-latka. Potem zaliczyłam próbę opanowania snowboardu i złamałam bardzo boleśnie rękę. Nie muszę chyba dodawać, że pierwszy stok, na którym się znaleźliśmy, to dokładnie ten, na którym uległam wypadkowi? Jako dziecko nie bałam się niczego i ufałam mojemu ciału. Znaliśmy się. Teraz stawiałam nogi ostrożnie i oblewał mnie zimny pot. Byłam też ciekawa, jak poradzi sobie Radża. I nie wiem czemu, miałam wizję powolnego, przygarbionego człowieka typu tata. No niestety… zostawiał mnie daleko w tyle i to ja okazałam się początkująca (a żyję w przeświadczeniu, że jestem przecież dużo bardziej wysportowana – tak było 5 lat temu, ale czy dziś?).
Oczywiście nie mogło zabraknąć też Luny.
My baby!
Był jeszcze jeden powód, dla którego przetransportowałam się w samo serce zimy…
Mogę to nareszcie powiedzieć oficjalnie: podpisałam umowę z Wydawnictwem Znak i piszę książkę! To nie będzie nic rewolucyjnego, wręcz przeciwnie. To będzie książka o tym, jak nie tylko przeżyć, ale również celebrować jesień i zimę, jak żyć sezonowo zgodnie z Ajurwedą. Znajdą się w niej przepisy i rytuały, które już znacie z bloga (ale teraz będą pięknie sfotografowane przez Martę Brylińską) i wiele, wiele innych. Ale w moim odczuciu jej największą zaletą (poza tym, że będzie pięknie wydana) będzie jej układ i logiczne wyjaśnienie mądrości naszych babć – wiem, że te sposoby działają i że można przestać być zmarzluchem oraz ponurakiem. Można przeżyć tę część roku lepiej, a jeśli już się ją lubi – popłynąć w rozkosz maksymalnie. Mam nadzieję, że uda mi się odmienić Wasze spojrzenie na te mokre i zimne pory roku. Dwoję się i troję, by ta lektura była jak najbardziej mięciutki i puchaty kocyk w listopadowy wieczór. Trzymajcie proszę kciuki!
Z tej tęsknoty za wiosną powtykałam płatki kwiatów, które zwiędły za okładkę telefonu. Okładkę dostałam od Radży i to bardzo fajna rzecz, bo jest do niej przytroczony długi, regulowany sznurek – dzięki temu mogę mieć przewieszony telefon nawet wtedy, kiedy mam na sobie coś, co nie ma kieszeni, a ja nie noszę torebki. Bardzo wygodna sprawa!
Od dwóch lat kłóciliśmy się o to, żebym założyła w końcu aplikację do tworzenia list zakupów. Ja uparcie odmawiałam, mówiąc, że mam dość bycia online i robienia wszystkiego w telefonie i listy wolę tworzyć odręcznie. Kajam się dziś – nie miałam racji. W końcu się poddałam i zainstalowałam tę samą apkę, której używa Radża, czyli Listonic i od teraz współdzielimy listy zakupów, co jest bardzo wygodne. Lista zapamiętuje produkty, można je wygodnie zaznaczać i odznaczać i w jednym czasie ja np. zaciągam je w domu, zaglądając do lodówki i w szafki, a on widzi, co trzeba kupić, buszując po Biedronce. Pamiętam z dzieciństwa, że moi rodzice zawsze mieli problem, że albo żadne nie kupowało chleba i podstawowych produktów, albo uczeni doświadczeniem kupowali na raz więc była chlebokumulacja. Później, żeby nie marnować, suszyło się ten naddatek i raz w miesiącu robiło wielką akcję mielenia bułki tartej. Doceniam technologię – ta aplikacja naprawdę ułatwiła nam partnerskie obowiązki.
A ponieważ pieski swoje potrzeby mają, chodziliśmy też z Lu na długie spacery. Mimo tego, że ona ma bardzo krótką sierść i musi jej być zimno – uwielbia śnieg o ile tylko jest w stanie regulować temperaturę biegając. Znaleźliśmy się w takim pięknym miejscu, gdzie po jednej stronie góry już zachodziły mrokiem i mgłą, po drugiej był przecudny zachód słońca – pomarańczowo-różowy, taki jak kocham najbardziej, a skrzypienie śniegu pod butami przerywały tylko dorożki z końmi, które miały przytoczone dzwonki. Nie jestem zwolenniczką wożenia turystów końmi, ale muszę przyznać, że to był magiczny moment. A nad nami on:
Teraz wszyscy przypominamy sobie mema o tym, jak wygląda księżyc, gdy się na niego patrzy i jak wychodzi na zdjęciach : ).
Spotkałam się też z Martą Lempapilo, która umalowała mnie do swojego najnowszego filmiku. Przeżyłam szok – brokatowe, miedziane powieki? Ja? Po fakcie uznałyśmy, że światło było okropne, a i my niespecjalnie atrakcyjne – szarozielone po zimie, blade, jakieś takie rozpulchnione. Mimo to postanowiłyśmy go wstawić w sieć. Obie nas denerwuje, kiedy ludzie na zdjęciach są tylko piękni i no bad vibes. Czasem ma się urodę ziemniaka, przyklapnięte włosy, piersi pełne mleka, albo kijowy profil – nasz przekaz jest taki, że TO JEST OK. Filmik znajdziecie tu(klik).
Marta podczas sesji umalowała mnie tuszem No Compromise, który jest produkowany przez Douglas’a i podarowała mi go po skończonej sesji. Jestem z niego bardzo zadowolona, bo najbardziej nie lubię, gdy tusz ciężko zmyć z rzęs i rano wstaję z pandą i opuchniętymi powiekami. Ten jest jedwabisty, wygląda bardzo ładnie na oku, a wieczorem zmywa się bez problemu. To całkiem inaczej niż naturalny tusz za ponad 50 zł, który kupiłam sobie sama – zachuchany maseczką odbijał się na powiece i pod nią, ale wieczorem dla odmiany w ogóle nie umiałam go zmyć. Jak go przetestowałam, to postanowiłam o nim poczytać i okazało się, że zawiera 98% składników pochodzenia naturalnego, a jego opakowanie jest wykonane w 80% z materiałów z recyclingu (co być może wyjaśnia, dlaczego dół opakowania ma inny odcień czerni niż rączka). Tak czy inaczej – jeśli szukasz tuszowo podobnych jakości może Ci się sprawdzi!
Tymczasem do myszkanka dotarła NARESZCIE po miesiącach oczekiwania zasłonka z Aliexpress. Nigdy nic tam nie kupowałam oprócz szelek dla Luny, bo i znam chińską jakość i boję się z czego zrobione są te przedmioty, ale w polskich sklepach nie znalazłam nic, co by tu pasowało. Miałam kilka pomysłów i stanęło jednak na „późnym rokokoko” jak określa wszystkie rzeczy o hojnej ilości przepychu Radża. W mojej głowie kolory z obrazu miały podkreślać tynki na obskubanej ścianie i zgrać się z nią kolorystycznie, ale kontrastować na zasadzie surowej, obłupanej ściany i przepychu oraz bogactwa na tej zasłonce.
Jestem bardzo zadowolona z efektu! Tyle kobiet w łazience, a i tak nie ma tłoku do umywalki!
Damy!
Z wiosennych nowości pokażę jeszcze Beauty Drops, czyli serum z CBD, które koi skórę i działa przeciwzapalnie. Ja nie używam olejowych formuł do twarzy, chyba że… wykonuję automasaż. Wszyscy już chyba wiedzą, że jeśli chodzi o skórę twarzy i głowy trzymam się protokołów od specjalistek (skóra: Blanca Społowicz – Skincoach, głowa: Marta Klowan). Ale masaż potrzebuje poślizgu. Używam tego serum również dodając go do kremu do rąk, na przesuszone miejsca i płatki uszu – one często mi się przesuszają i tracą elastyczność, bo mam w nich dziury o średnicy 16 mm, więc wymagają ode mnie specjalnej troski. Serum pachnie mango. Jeśli myślisz, że to coś dla Ciebie z kodem BLIMSIEN kupisz go o 15% taniej (jak zresztą wszystkie produkty Hemp Juice poza zestawami i innymi promocjami).
A tu prezent od Ruah Store. Jest to być może najdroższy peeling kawowy świata, ale przyjęłam go z wdzięcznością, bo wiosna to najgorszy czas dla mojej zmęczonej zimą (i gorącymi kąpielami oraz suchym powietrzem) skóry. Akurat ja zrobiłabym sobie peeling kawowy sama (jak robię od lat), ale polecam zajrzeć do Ruah jeśli szukacie czegoś wyjątkowego na ekskluzywny prezent (ja zawsze patrzę maślanymi oczami na markę Mauli).
Kama ze studia Praga Kunszt zaproponowała mi nieśmiało czy nie chciałabym wpaść do nich na laminację rzęs i brwi. Zazwyczaj się nie maluję, brwi nie regulowałam od lat, żyjąc w przeświadczeniu, że i tak są liche i nie ma co ich wyrywać, próbowałam je jakoś zapuścić z marnym skutkiem. No i muszę przyznać, że Kama zrobiła mi fantastyczne brwi. Nadal mogę być nieumalowana, ale moje oczy znów przyciągają spojrzenie i dodają mi charakteru. Bardzo mi się to podoba, a robiłam to na początku miesiąca. Co do rzęs jeszcze nie wiem – Marta uważa, że wyglądają jak pomalowane, ale ja mam wrażenie, że trochę przez to bardziej wypadały. Na pewno były super podkręcone, ale też efekt był dla mnie mniej widoczny niż przy brwiach. Na brwi pójdę jeszcze nie raz! Dziewczyny robią też paznokcie w piękne wzorki, ale nie robiłam, nie byłam, nie wiem.
Sama miejscówka bardzo mi się spodobała, bo można pogadać jak z koleżankami a klimatem pasuje bardziej do tattoo shopu niż zakładu kosmetycznego. Piękne wnętrze, super obsługa i w dodatku asysta pieska.
Wolałabym wstawić własnoręcznie robione zdjęcie, ale nie jestem dobra w selfie (patrz zdjęcie otwierające tego posta, na którym ciężko zobaczyć efekt) dlatego wstawiam Wam przed i po. Jak zdejmą lock down to wpadnę jeszcze do dziewczyn na paznokcie, a tu znów jestem trudną klientką, bo chciałabym szlaczki na wzór Basi Stareckiej, ale nie chcę hybrydy!
Ciepło, ciepło, cieplej…
Najważniejsze polecenia na koniec!
Nie wiem, czy trafiałam na złych terapeutów, czy byłam wyjątkowo oporna, ale mam wrażenie, że książki Stefani Stahl zrobiły mojemu wewnętrznemu dziecku dużo lepiej niż lata spotkań w gabinecie terapeutycznym. Naprawdę! Są brutalnie szczere i skonfrontowały mnie z toksycznymi zachowaniami wynikającymi z lękowego sposobu przywiązania oraz dały narzędzia, by go zmienić. Zauważyłam, kiedy się odsuwam i jak sabotuję swoje związki oraz nauczyłam się, jak koić to wewnętrzne dziecko, przekonane, że jak miłość i związek mu się nie uda to umrze – bo tak poniekąd jest w relacji z opiekunami w dzieciństwie. Bardzo miażdżąca i jednocześnie wzbogacająca lektura.
Dochodzę – Roberta Rossi jest włoską seksuolożką, która zebrała odpowiedzi na najbardziej nurtujące kobiety pytania dotyczące ich seksualności. Nareszcie pisze o tym ekspertka, a nie stary ekspert z brodą! Książka jest napisana w formie odpowiedzi na pytania, które są podzielone na sekcje – anatomia, autoerotyzm, orgazm, łechtaczka, seks oralny, penetaracja pochwy, seks analny, fantazje seksualne, zabawki erotyczne, problemy i trudności seksualne, etapy życia, seks i życie w związku, pornografia, edukacja seksualna, sntykoncepcja. Nie miałam tu wielkich momentów WOW, ale myślę, że jestem dość uświadomiona seksualnie, a moje pole do eksploracji tyczy raczej archetypów i głębin psychiki niż kwestii technicznych, o których w tej książce jest dużo. To taki podręcznik basic do edukacji seksualnej dla osób dorosłych. Warto zajrzeć, warto dać w prezencie. Ja spodziewałam się jednak czegoś w stylu Eve Ensler i jej perspektywy na ciało.
Bój się i działaj Moniki Pryśko znanej jako Tekstualna to jest super pozycja! Dostałam ją od Moniki i bałam się, że środek będzie jak malinowy budyń, na wzór okładki, że to będzie o niczym i mdłe. Nie mogłam być bardziej w błędzie! Monika pisze wspaniałym, bezpośrednim językiem, a lektura tej książki jest jak wzmacniający rosół po długiej chorobie. Wczoraj poleciłam ją mojej koleżance i Wam też szczerze polecam. Uczę się od Moniki przede wszystkim tego, że trzeba żyć, próbować, sprawdzać się, iść naprzód. Miłość, przyjaźń, macierzyństwo, praca zawodowa to nie są jakieś wielkie monolity, co do których tak długo się przymierzasz, że w końcu nigdy nie podchodzisz w obawie przed klęską. To małe, codziennie podejmowane próby, które idą nam raz lepiej raz gorzej i w które wpisana jest porażka. Bardzo polecam tę książkę tym, które się boją, wyolbrzymiają rzeczy w swojej głowie i wycofują z życia, bo obawiają się, że mu nie sprostają.
Kiedy, jak nie wiosną? Żyjmy. Mimo wszystko.
6 komentarzy
Mam jedną z tych książek na liście do przeczytania 🙂
Jestem fanką łazienki, surowa ściana i ta zasłonka zgrywają się genialnie 🙂 i coś czuję, że przydałaby mi się lektura Stefani Stahl… jestem w związku już kilka lat, a tak naprawdę ciągle żyję w trybie „muszę być gotowa na wyprowadzkę choćby jutro”. Co jest totalnie bezsensownym podejściem.
Pamiętam, jak się cieszyłam na Twój Mały Zeszyt Osiędbania, a po lekturze okazało się, że wszystkie (!) treści już czytałam na… blogu. Rozczarowanie. I pewnie kupiłabym Twoją książkę, ale dla samych ładnych zdjęć nie wiem czy warto (bo treści, z tego, co piszesz znów będą znajome).
Zuza – nie namawiam 🙂 Na pewno część rzeczy będzie podobna, bo książka bazuje właśnie na tym, co tu rozwijam, czyli akurat na eksplorowaniu osiędbania jesienią i zimą. Będą nowe przepisy i będzie dużo osiędbania w duchu Ajurwedy, ale to nie będzie nic odkrywczego – raczej spokojne ukazanie rytmu jesieni i zimy, pokazanie, które dosze wtedy królują, jak mogą się zaburzyć i co my możemy z tym zrobić. Wyjaśni i wyklaruje parę rzeczy mam nadzieję. Będzie też trochę praktyk czy przepisów, o których mówię od dawna, ale w konkretnym kontekście tego sezonu. Dlaczego tak? Bo ja, kiedy mi się coś sprawdza trzymam się tego. Ajurwedy trzymam się już kilka lat. Nie mam co tydzień nowego ulubionego kremu i nie wymyślam też co jesień nowego przepisu na rosół 🙂 Po prostu nie jestem osobą, która goni na nowinkami, więc wolę zebrać treści, uszczegółowić, nadać im kontekst – czego w osobnych, porozrzucanych latami postach nie jestem w stanie zrobić, niż wymyślać koło na nowo.
Z pewnością napiszę jeszcze kiedyś książki z kompletnie nową zawartością, ale kiedy myślę o sezonowym rytmie i Ajurwedzie, to te porady się nie zmieniają. Różnica jest taka, że na blogu można znaleźć informacje, a w książce jednak wiedzę.
Za to wcale nie uważam, że każdy powinien ją kupić i mieć. Niektórym wystarczy blog, innym samo insta – no i to jest ważne. Znać swoje potrzeby i za nimi podążać.
Pozdrawiam Cię serdecznie i dzięki za Twoją opinię.
Dzięki za odpowiedź!
W Twojej wcześniejszej publikacji, o której wspominałam tekst nie był nawet sparafrazowany (a dosłownie skopiowany z postów bloga), więc pozostaję zrażona, kompletne nieporozumienie. Jeśli chodzi konkretnie o Ajurwedę to nie czuje jej w Twoim wykonaniu, niestety – brakuje mi autentyczności (szczególnie oglądając/słuchając Cię na IG). Ale to moja subiektywna wizja – czasem tu zaglądam jeszcze z sentymentu i z pewnością czuję wdzięczność za niektóre dawne treści, które wydawały mi się bardziej prawdziwe.
Niemniej, również serdecznie Cię pozdrawiam!
A no na to już całkiem nic nie poradzę, co czujesz 🙂 Ajurweda to moja wielka miłość i ścieżka, która będzie (tak czuję) towarzyszyć mi już stale. Właściwie to jedna z tych rzeczy, o których nie mogę przestać gadać, więc faktycznie odczucia są bardzo subiektywne.
A że drogi się rozchodzą twórcom i czytelnikom? Normalna rzecz pod słońcem. People come, people go – w życiu, w sztuce, w publicystyce, na blogach. To bardzo ok, żeby śledzić tylko te treści, które aktualnie nam służą, ale też produkować tylko takie, jakie są w danym momencie spójne z nami. Także luz 🙂