Ostatnio pisałam o mojej potrzebie rozwoju i duchowości. To prawda, w ostatnich latach częściej niż wcześniej wglądam w siebie, poszukuję tam odpowiedzi na ważne pytania, szukam swojej ścieżki. Wewnętrzny kompas i intuicja są dla mnie bardzo ważne. Muszę przyznać, że zawsze byłam bardzo zasadnicza i surowa tak wobec siebie jak i innych. Jedno czego nienawidzę to wciskania sobie ściemy. Nie mam nietolerancji na gluten, nie mam nietolerancji na laktozę, ale mam dramatyczną nietolerancję na opychanie sobie i innym bajery. Nie cenię ludzi, którzy nie są autentyczni. Nie lubię ludzi, którzy nie mają odwagi, żeby być prawdziwi wobec siebie. Zawsze traktowałam takie zachowania z największą surowością. Aż tu nagle…
Urosłam. Od dłuższego już czasu czułam, że nie chcę oceniać ludzi i nie chcę oceniać siebie. Oczywiście całkowity brak ocen jest niemożliwy, ja jednak na pewne typy i zachowania reagowałam nie tylko silną nietolerancją, ale wręcz agresją. Od jakiegoś czasu mam jednak takie przemyślenie, że to oznaka mojej słabości i w gruncie rzeczy coś irracjonalnego. Wcale nie chcę powiedzieć, że należy brać wszystko i wszystkich z otwartymi ramionami. Raczej rozumiem to, jak gotowanie zupy. Lubisz pomidorową i gotujesz pomidorową. Nie wściekasz się na seler naciowy, nie drażni cię kalafior, nie interesuje cię cynamon. Po prostu nie chcesz ich użyć, nie są dla ciebie. Nie są do tej potrawy. Może wcale ich nie lubisz, ale nie powoduje to twojej agresji, wybierasz po prostu to, co jest ci potrzebne do przygotowania wymarzonej pomidorówki i poniekąd ignorujesz nieprzydatne w tej chwili składniki.
Jak proste jest takie myślenie? Dlaczego mam złościć się na obiboków, nieudaczników, narkomanów czy niedzielnych ojców? Może mogłabym przestać się zacietrzewiać i po prostu „nie wkładać ich do swojej zupy?”. Nie wkładać ich do swojego doświadczenia życiowego. Nie mówić głośno, tonem znawcy wszechrzeczy „o to to! To to jest takie, siakie, owakie”. Nie. Po prostu nie włożę tego do mojej zupy. I nie będę już więcej zdegustowana, obrażona, zatrwożona selerem. Czyli innością. Póki seler oczywiście nie wskoczy do mojego garnka – no bo wtedy – biada mu.
Żeby żyć i dać żyć innym, poczułam że muszę zrobić coś jeszcze. Zdjąć z siebie etykiety. Nie identyfikuję się specjalnie ze swoim zawodem, chociaż cieszę się tym co robię. Bycie projektantką ubioru nigdy nie sprawiało żebym czuła się od kogoś lepsza, lub żebym czuła, że to moja tożsamość. Nie jestem matką, ani żoną, jestem przyjaciółką, co mnie bardzo cieszy, mężczyźni również mnie nigdy nie definiowali, ani moje sporty. Nigdy też nie myślałam o sobie, że jestem joginką, wrotkarką, potatuowaną laską. No wiem, że jestem, ale to nie rdzeń i nie przedstawiam się tak innym. Nie czuję się też blogerką. Zawsze za to czułam się wegetarianką i zawsze czułam się (choć w ostatnich latach bardzo prześmiewczo) punkówą. Kiedy myślę o swojej przyszłej rodzinie, nie kombinuję że „mąż i dziecko jogini, rolkarze, skateborderzy” ale „wegetarianie w klimacie”. I postanowiłam z pełną świadomością siebie, etykiety te odpiąć. Jestem specyficzna, jestem wyrazista, ale jestem sobą i nie chcę już metek. Myślę, że tytuł notki bardzo dobrze oddaje to co mam na myśli.
Kiedy tylko użyjesz jakiejś metki na sobie, zaszufladkujesz się, zawsze znajdzie się jakiś smętny skurwiel, który będzie cię chciał wylegitymować. Mówiłaś, że jesteś weganką, a masz skórzaną patkę przy dżinsach. Mówiłeś, że nie pijesz, a widzieliśmy cię z tym kieliszkiem szampana w sylwestra. Wcale nie jesteś X bo jesteś Y. Bo my ci powiemy jaki jesteś, bo my wiemy. A ty nie wiesz. To naprawdę przypomina sytuację, gdy stare panki „sprawdzały” młody narybek przepytując z płyt, kapel, historii muzyki i różnych niuansów. I choćbyś się zesrał uważając się za hippisa, metalowca czy kogo tam, zawsze znalazł się ktoś inny, kto ci mógł powiedzieć „eee, wcale nie jesteś”.
A ja nie chcę mówić kim jestem. Metka wegetarianizmu, weganizmu mnie uwiera. Drażni mnie przez zadzierających nosa wegan, ale drażni mnie też, bo ucina dyskusję ze „wszystkożercami”, którzy po wpakowaniu cię do szuflady już DOSKONALE WIEDZĄ kim jesteś. Uznałam, że skoro jestem wierząca, choć totalnie nie jestem religijna, że skoro w moim życiu bardzo ważną rolę odgrywa *proszę wstawić tu jakieś ładne słowo za boga* i nie mam potrzeby mówić ludziom „tak, tak jestem wierząca” to tym bardziej nie mam ochoty mówić innym „jestem wegetarianką, ale bardziej jak weganką, ale trochę inaczej bo…”. Nie chcę dawać etykietek sobie, nie dlatego że jest coś niewłaściwego w weganizmie lub wegetarianizmie, tylko dlatego, że metki zamykają. Zamykają mnie w ściśle określonej definicji (czyli mnie ograniczają, a ja chcę rosnąć) i zamykają innych na mnie.
Nie podoba mi się to, co dzieje się w wegańskim świecie, nie podoba mi się to szalenie precyzyjne tagowanie siebie, czy jesteś raw, czy raw till 4, czy omni czy nie omni, czy frutarianin czy paleo. Kogo to w ogóle obchodzi? Owszem używam takich tagów przy swoich postach, bo chcę by trafili tu zainteresowani ludzie, na swój prywatny użytek jednak w ogóle nie chcę się określać. Nie mam nic przeciwko temu, żeby inni się metkowali jeśli czują taką potrzebę. Nie chcę też tej potrzeby w żaden sposób wartościować. Po prostu nie chcę w tym uczestniczyć.
Wierzę w naturę i zawsze wolałam morze, rośliny i zwierzęta niż ludzi. Ale dorosłam. Czuję potrzebę uwolnienia się z etykietek, wybieram czułość wobec siebie i ludzi. Nie podoba mi się, że weganizm stał się sposobem na dmuchanie swojego ego. To samo z resztą z KK, który nie cierpi jakoś ani zwierząt, ani gejów, ani dzieci z in vitro. To wszystko tylko nazwy.
Wierzę, że świat będzie dużo lepszym miejscem gdy dieta nie będzie dzielić ludzi. Ani wiara. Wierzę w spokój jaki daje świadomość, że inność mi nie zagraża, bo to ja decyduję co wkładam do MOJEJ zupy. Wierzę w owoce, warzywa i dietę roślinną. I wierzę, że dużo łatwiej do niej przekonać nie zawstydzając, ośmieszając czy oceniając ludzi. Przestać opowiadać ludziom, że ich seler jest niedobry. Zrobić najlepszą na świecie pomidorową i mlaskać głośno. Częstować innych, wspierać innych i inspirować ich.
Tak, wierzę że wszystkie metki które rozdzielają ludzi są niekorzystne. I uwalniam się od nich. To bardzo trudne dla mojego krytycznego umysłu, ale warte wysiłku. Wolę inspirować ludzi i dawać się zainspirować niż wchodzić w dyskusje. Bardzo dawno temu uznałam, że nie będę wchodzić w dyskusje jeśli mam określony pogląd na coś i uważam, że mi on służy. Zamiast tracić czas na czcze gadanie, można po prostu robić to, co się kocha. I gdyby każdy z nas właśnie na tym się skupił, bylibyśmy wszyscy dla siebie wspaniałym przykładem i źródłem siły.
Czego Wam i sobie życzę
♥ Blum
21 komentarzy
Kiedyś jak byłam „formalną wegetarianką”, jakaś ledwo poznana dziewczyna zaczęła mnie z biegu krytykować. Wtedy weszłam w dyskusję – dziś bym zapytała, co ją tak naprawdę boli… no bo przecież nie brak kotleta w moim brzuchu. Dziś mam inną dietę – odstawiłam ciężkostrawne osoby 😀
Tyśka – słyszałam, że dieta która eliminuje metale ciężkie i ciężkich ludzi znacznie wydłuża życie i podnosi jego jakość 😉
Wydaje mi się, że to trochę oszukiwanie samej siebie takie nienazywanie się, bo ludziom, którzy koniecznie chcą cię osądzić i sprowadzić do parteru to szufladkowanie wcale nie jest potrzebne, by to zrobili – im przecież wcale nie chodzi tak naprawdę o to, że mówisz o sobie tak czy siak… im chodzi właśnie o to, by zrównać ciebie (czy kogokolwiek) z ziemią, by poprawić swoją samoocenę, zrobić sobie dobrze upokorzeniem innego człowieka. To raczej na takich ludzi się trzeba po prostu uodpornić i tyle… będąc weganką czy wegetarianką nawet i pokazując ten styl życia innym możesz wiele zdziałać dobrego, serio, zwłaszcza, że masz dryg do pisania i… tego właśnie nieosądzania.
Bardzo podoba mi się Twój pogląd i sposób wyrażenia go. Jest piękny i bardzo się w nim odnajduję. Oby jak najwięcej ludzi zamiast szukać zaczepki zaczęło szukać inspiracji 🙂
To bardzo mądre co piszesz. Uderzające nawet. Ja zawsze miałam jakiś taki kompleks, bo nie potrafiłam siebie określić, dopiąć sobie tej metki, przedstawić się przed innymi w jednym, prostym słowie, który od razu tłumaczyłby to, kim jetem. Ale to przecież jest tak, jak piszesz. Nie potrzeba tagów, nie potrzeba się wkładać do szufladek. To tylko pozornie ułatwia życie, a na dłuższą metę zwyczajnie ogranicza.
Thoughts Blender – na pewno będę używać metek wtedy kiedy będzie to pomocne – np w restauracji lub wybierając się na wesele 🙂
Mortycja – nie robię tego z powodu ludzi, ale raczej siebie. Sama też zbyt łatwo ich szufladkuję i ometkowuję. Poza tym nie chcę żeby weganizm lub wegetarianizm były moją religią, moją tożsamością. Wolę złagodnieć, wolę żeby miłość była moją religią. No i ostatecznie przybierając metkę wege/wegan wszystko było jaksne i oczywiste. To co można robić i czego nie powinno się by pasować do tej definicji.
Ale ja nie chcę pasować do żadnej. Chcę być sobą. Jeść w przewadze roślinnie, latem surowo, ale jeść miód. Nie jestem na diecie odżywiam się zdrowo. Nie potrzebuję już pytań „czy weganie/wegetarianie nie mogą jeść lodów/parówek sowojowych/sera/blablabla” mogą ale to moje preferencje mówią mi co mam jeść. I np jem czysto, nie dlatego że wegetarianie nie mogą jeść granoli satne, a dlatego, że nie jara mnie festiwal tłuszczu plamowego i kokosowego.
Odmetkowuję się, żeby na nowo definiować się dla siebie i się nie nazywać. Sądzę, że to będzie rozwijające. W swojej wierze, nie nazywam się. Nie mówię też o sobie publicznie nigdy, że jestem „wierząca” bo to rodzi pytania, a ja nie umiem na nie odpowiedzieć, za to w sercu doskonale czuję w co wierzę i jaka mam być. Gdybym była buddystką, musiałabym ciągle siebie samą poprawiać i udoskonalać, by w końcu być „bardziej buddyjska i bardziej na ścieżce”.
To niepotrzebne. Mogę nadal inspirować ludzi karmiąc ich, podając przepisy, pisząc i nie nazywać tego weganizmem lub wegetarianizmem, choć jak mówię tagi i metki przy postach zostaną, jeśli dany post spełnia wymagania danej definicji. Nie mam nic przeciwko weganom, wegetarianom, raw, paleo, to ich życie, jeśli mogą do mnie wpaść po przepisy na zdrowie, urodę i dobre samopoczucie niech biorą garściami!
Wspaniały post! Czytałam aż mi się uszy trzęsły, a porównanie z zupą na prawdę oddziałuje na wyobraźnie. Ja nie lubię żadnego fanatyzmu i podążanie ślepo za ideologią :). Zawsze powtarzam jak mantrę, że najważniejsze w życiu to być DOBRYM. To co się dzieje w wege świecie mnie ostatnio przeraziło – fala nienawiści, obrażanie się nawzajem i pokazywanie kto jest lepszy. Co do Chrześcijaństwa – piszę pracę magisterską o roli zwierząt w Chrześcijaństwie(w prawdzie wschodnim). Jak znajdę jakieś ciekawe pozycje to Ci podeślę 🙂 Chcę udowodnić tezę, że w początkowej fazie Chrześcijaństwa zwierzęta BYŁY ważne. Teraz to zostało trochę wypaczone. Dzięki za wpis 🙂
Mała podpowiedź edytorska: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/chrzescijanizm;8134.html
Hej Blum, fajny wpis 🙂 ja akurat sama metkuję się jako vegan, a wcześniej wege ale i tak się bardzo zgadzam z tym co piszesz. Taka moja prywatna konkluzja, że definiowanie siebie nas ogranicza też towarzysko w jakimś stopniu – przykładowo wchodząc w wegańskie towarzystwo chcemy spędzać czas z wegusami, określając się jako punki chcemy…wiadomo co 😉 i to jest bez sensu, bo świat jest piękny i różnorodny, tak jak i ludzie są różni. Mam to szczęście, że kilka bliskich mi osób tego samego, warzywnego wyznania 😀 ale nie chcę by moje poglądy zmuszały mnie do towarzyskiej posuchy -bo nie ma z kim wyjść to się przyczepię do jakieś kliki, a co mi tam! nieważne, że łączy nas wyłącznie dieta. Poza tym nie podoba mi to co się dzieje na wege forach, gdzie część ludzi wręcz zniechęca do przejścia na roślinną stronę mocy. I nie chcę być taka sama. I kurde nie będę, choćby niewiadomoco 😛
Blum, a co zrobić z ulęgałką, która niestety MUSI się w zupie znaleźć – bo z nią pracuję, w dodatku biurko w biurko?… Ok, płynę ze swoim nurtem, robię co moje, don’t give a fuck etc (bo przecież czyjaś frustracja i problemy to nie moja brocha), ale nie da się zupełnie uniknąć toksyczności, fałszu, dwulicowości tej osoby, tym bardziej, że od czasu do czasu lubi każdemu narobić za uszami.
Ola – nie skupiać się na niej na tyle na ile się da. Widzieć w niej te dobre rzeczy, które ma, resztę olewać i nara.
Anonim- dzięki, już poprawiam.
Mam nie odparte wrażenie, że siedzisz u nie w głowie … 🙂 Od jakiegoś czasu przestałam się „metkowć”, staram się postępować zgodnie z tym co czuje bez ortodoksyjnej ideologii. O ile z nie jedzeniem mięsa jest łatwo bo mówię że jestem „roślinożercą” ( zazwyczaj pozytywna reakcja ) to już z feminizmem jest większy problem. Niestety określenia/metki mi bliskie są odbierane pejoratywnie 🙁 Nie mam ochoty na bezsensowne dyskusje dot. moich wartości, świat idzie do przodu, ja się rozwijam a ludzie i tak przykleją Ci metkę. Kiedyś mnie to strasznie denerwowało, czasem bolało a teraz staram się do tego podchodzić z dystansem … jeżeli ktoś ma problem z tym że nie jem mięsa i jestem za równouprawnieniem to jego sprawa nie moja, ja jestem szczęśliwa 🙂
buziaki B. dzięki za to że jesteś i piszesz <3 !
Przypomniały mi się słowa Osho
„Problem nie tkwi w tym, jak osiągnąć wolność. Wolność jest twoją wewnętrzną naturą. Nie musisz jej osiągać. Problem tkwi w tym, jak pozbyć się kajdan: przede wszystkim musisz rozpoznać i zrozumieć, że kajdany są kajdanami, a nie ozdobą. Więzienie jest więzieniem, a nie domem. Istnieje tysiąc rodzajów kajdan. Wleczesz je za sobą z nadzieją, że jakoś dociągniesz do cmentarza. Wydaje się, że na tym świecie, ulgę i odpoczynek możesz znaleźć tylko w grobie. Gdziekolwiek indziej się znajdziesz – znowu kajdany, znowu więzienie. Nazwy się zmieniają, kształty się zmieniają… chrześcijanin staje się hinduistą, hinduista chrześcijaninem, ale to tylko zmiana więzienia – tak naprawdę nie ma żadnej przemiany, żadnej wolności. To tylko zmiana starych kajdan na nowe. Nie pytaj, jak osiągnąć wolność – pytaj, jak ją utraciłeś. Urodziłeś się wolny, jak zatem stałeś się niewolnikiem? Urodziłeś się jako ludzkie istnienie, jak stałeś się chrześcijaninem, mahometaninem, hinduistą?”
Dawno temu strasznie lubiłam gdyś ktoś mówił że jestem dziwna. Dla mnie to był komplement, wyraz tego że nie jestem taka jak wszyscy, wyróżniam się. Później zrozumiałam, że sama się szufladkuję. Srał to pies czy jestem dziwna, taka sraka czy owaka. Jestem jaka jestem i nie ma potrzeby nazywania.
Już nie pierwszy raz słyszę o tym, że któryś weg(etarian)in powiedział innemu, że… (czyt. najprawdopodobniej robi coś źle). Z drugiej strony, można jednak spotkać i takich, co będą właśnie chcieli podzielić się doświadczeniem, służyć radą – bo takich też znam.
No i tak jak napisałaś, 'metkowanie się’ pozwala łatwiej dotrzeć do danej grupy. I wtedy, tak właśnie szukając składników do swojej pomidorowej, wybrać te właściwe.
Nie mam nic przeciwko temu żeby inni się określali. Po prostu ja nie chcę dłużej określać siebie ani szufladkowac innych. To moje wyzwanie. Bywam bardzo zamknięta i oceniajaca zanim kogoś dobrze poznam.
„Who the fuck cares?”*
Post trafiony w samo sedno ! Kurde, uwierz mi Blum, nie znamy się – koleżanka poleciła mi Twojego bloga… Chyba pierwszy raz komentuje wpis u Ciebie. Będzie chaotycznie bo aż nie wiem jak to ładnie ująć. Lubiłam bardzo MTP. Blimsien też jest ok, ale niestety jestem okrutne sentymentalna. Wg. mnie za słodko tutaj, za cukierkowato, za bardzo motywująco. ale czy naprawdę? Czy to nie o to własnie chodzi? Chociaż ten róż mnie drażni wchodzę tu codziennie i czekam. Czekam na Twoje mąde słowa i czekam aż ja sama mentalnie dorosnę tak jak i Ty. Jest mi ciężko, ale zawsze po Twoich postach czuję siłę i energię. I też chce zarażać,inspirować, tylko wkur*ia mnie, że ludzie są zamknięci, nie rozumieją….. Nie wiem dlaczego Ci to piszę. Po prostu wiem,że wiesz, wiem nawet,że tego nie potrzebujesz, ale naprawdę dobrze, że jesteś.
ps. cudne to zdjęcie. uwielbiam Twoja tatuaże
Pisz dalej, pozdrawiam,
N.
może po to starzy zaloganci przepytywali młodych z dyskografii, żeby się upewnić, że to nie tylko przebierancy. może w obawie, że ten ruch dla nich jest jakąś ostoja autentyczności i przede wszystkim działaniem, a nie tylko mundurkiem. na pewno nie jest to noszenie ramoneski z sieciowki i radzenie innym 'nakupuj sobie’.
Anonim – pozwolę sobie się nie zgodzić. Punk bardzo często wcale nie był zaangażowany, chyba że w chlanie i ćpanie oraz balangę. Nie mówię teraz o korzeniach ruchu i skłotersach, foodnotbombersach itp itd. Ja mam poczucie, że bardzo czesto to było po prostu pompowanie własnego ego i takie punkowe „you can’t sit with us”. Starsze brygday były za ostre i za fajne, żeby przyjmowac z otwartymi ramionamidzieciaki, któe właśnie wyrwały się mamusiom z dobrych domów. Ale w swoim zyciu zdecydowanie więcej poznałam żul punków (dokładnie takich samych jak teraz dresy z nerką nike przewieszoną przez klatę) które były może z „ulic” ale chodziło im głównie o to żeby upuścić agresję i zrobić zadymę oraz się zabawić. Było też trochę różnych ludzi w punkrocku, którzy po prostu byli opór zajawieni muzyką, za tym szła stylówka. Niestety punki mnie rozczarowały – za dużo tam było buntu ale za mało pomysłu jak niezgodę przekuć na coś wartościowego. Łatwo jest powiedzieć „chuja tam, wszystko gówno” a gorzej rozkminić „chciałbym żeby było tak i tak, więc to zrobię”.
Zaangażowani byli często crustowcy, hardcorowcy ale u mnie w mieście i tak nie wykraczało to za wiele poza manifestacje w sprawie futer czy pokazy filmów uświadamiających.
Gdybym znów miała naście lat i mogła wybierać uderzałabym do sxe (hehe u mnie chyba w ogóle takich ludzi nie było wtedy). Chciałabym bardziej w stronę zwierząt, środowiska, czystości ciała i umysłu. Ale i tam ludzi potrafią być niesłychanie radykalni i zamknięci na WSZYSTKO POZA ICH WŁASNYM ŚWIATOPOGLĄDEM.
Oceniający. Agresywni.
To mi się nie podoba. Dlatego kiedy po kilku latach buntu, niezgody, gryzienia się w samej sobie o co mi chodzi z tym światem, wyzerowałam swój poziom agresji i niezgody, uznałam że z towarzystwa trzeba się wypisać. Za dużo bójek, za dużo alko, za mało wartości, za ciasne horyzonty. Ostatecznie najbardziej na świecie chcę być sobą, tą dziwną mieszanką wszystkiego co cenię i lubię i naprawdę nie daję nikomu takiej władzy nad moją osobą, by przybił mi pieczątkę, że jestem „real”. Z tego też powodu rezygnuję z etykietek „weganki” czy „wegetarianki”. To przeszkadza w rozwoju i eksploracji.
Nie mam żadnych obiekcji co do tego, że można żyć świadomie, recyclingować co się da, kupować tylko tyle ile się zużywa, starać się nie krzywdzić innych (nie tylko zwierząt ale i ludzi, ale i zasoby naturalne), można słuchać dowolnej muzyki i stosować najlepsza dla siebie dietę, szukać połączenia z ludźmi, bardzo różnymi, mieć lekki,zdrowy stosunek do pieniędzy, kupować ramoneski w sieciówkach, mieć wartości, medytować lub modlić się, wspierać charytatywnie innych, być dobrym człowiekiem.
Sobą. Nie punkiem. Nie wege. Nie panią z korpo. Nie milionerem. Nie paleo.
Tylko i aż – wyłącznie sobą.
Co myślisz o takie koncepcji? 😉