aAnd I don’t need to be saved.

Jaki jest Twój ulubiony rodzaj autoagresji? Jeśli chodzi o mnie, mam całą mroczną piwniczkę pełną narzędzi do torturowania samej siebie. Ileż tam jest technik dopieprzania samej sobie, ile sposobów żeby poczuć się źle. Hohoho! Zanim zaczełam pracować ze sobą miałam tę piwniczkę i korzystałam z niej często, nie miałam za to pudełka z narzędziami do podnoszenia się na duchu. Teraz to pudełko mam, stworzyłam je sama, z pomocą przyjaciół, inspirujących mnie osób, na warsztatach rozwoju osobistego, na psychoterapii. Jestem z niego superdumna. Ale wróćmy do tej nieszczęsnej autoagresji. Moim życiowym refrenem przez lata był lęk.

Tak, byłam kiedyś tą osobą, która zanim cokolwiek zrobi, zapyta wszystkich o radę. Chuj z tym, że ci, których o te rady pytałam żyli całkiem inaczej niż tak jak ja chciałabym żyć. Wiedli inne życia, mieli inne wartości, priorytety, inne lęki, inne doświadczenia, inne potrzeby. Ale ja z uporem maniaka oddawałam kontrolę nad swoim życiem wszystkim dookoła. Czytałam masę psychologicznych podręczników, wywiadów z psychologami, coachami itp Pytałam o rady rodziców, znajomych i ogólnie łatwo poddawałam się sugestii innych. Dlaczego uważam, że taki sposób życia to szczególnie okrutny rodzaj autoagresji? No cóż, świadczy on o totalnym braku zaufania do siebie. A może nie chcesz wybrać sama, bo totalnie siebie nie znasz? Ja po prostu zawsze bałam się, że jak wybiorę źle, będę miała do siebie ogromne pretensje. Trochę się dziś nie dziwię, bo drugim z moich ulubionych narzędzi tortur, było poczucie winy. O jak wspaniale jest leżeć w łóżku i zamęczać się tym co należało powiedzieć lub zrobić. Albo w 2014 przeżywać wydarzenia z 2001. Jak super jest mieć kaca po nocy z urwanym filmem i chcieć wykopać tunel z domu do pracy, byle nie musieć się za siebie wstydzić. Im mniej pamiętasz, tym lepiej dla Ciebie. Można przecież wyobrazić sobie totalnie wszystko i mieszać się z błotem przez kilka dni z rzędu, dopóki nie kapniesz się, że wszyscy mają Cię totalnie w nosie i nikogo nie obchodzi Twoja pijacka kompromitacja (raczej nie w sobotę na krakowskim rynku). Więc lepiej nie podejmować samodzielnie decyzji. Wtedy jak będę nieszczęśliwa, będę mogła być ofiarą i płakać, że życie miało wyglądać inaczej. Ale nie będę musiała brać niczego na klatę.

Tak minęło mi myślę, że 8 lat życia. Osiem pieprzonych lat mojego młodego, cennego życia, kiedy zamiast decydować o sobie, mieć władzę w swoich łapkach, rzucałam odpowiedzialnością jak gorącym ziemniakiem. Wolałabym, żeby decydowała za mnie pani w warzywniaku. Wszyscy. Tylko nie ja.

Oczywiście wszystko przytrafiało się mi. Dziś uważam, że wszystko przydarza się nie mi, ale dla mnie. Dla mojego dobra, rozwoju i nauki. Nie mam czasu na szukanie winnych i nie rzucam w nikogo gorącym ziemniakiem moich osobistych decyzji. Dlaczego? No cóż, życie jest cudownym nauczycielem. Po latach podejmowania decyzji z głowy, rozsądnych, byłam emocjonalną anemiczką. Zagłodzoną anorektyczką, jakich wiele dookoła. Robiłam wszystko jak należy, ale w środku umierałam z głodu. Nie miałam wspomnień, nic nie budziło mojego zainteresowania, nie czułam, że żyję i nie chciałam krzyczeć z ekscytacji. Dziś drę się z radości, bo widzę wiewiórkę albo jeża. Widziałyście kiedyś coś fajniejszego niż jeż? No nie wydaje mi się. Kiedy podejmujesz decyzje z głowy (zwłaszcza kiedy jesteś kobietą) możesz z powodzeniem zrealizować społeczny pomysł na to „jak być szczęśliwym człowiekiem sukcesu”, a potem skończysz jak pani Gilbert rycząc na podłodze swojej łazienki, z mężem którego nie kochasz, w pięknym domu, którego nie chcesz. No więc życie mimo moich superracjonalnych wyborów zgodnych z oczekiwaniami innych, zaczęło mi pokazywać faka za fakiem. Wszystko co wybrałam i miało mieć sens, rozłaziło mi się w szwach, nie dawało spełnienia i obracało się w popiół. Raz, drugi, trzeci. Było mi z tym całkiem super. Byłam taką ofiarą. Ojej! Tak się staram, a tu tak. Ojej, kto mnie pocieszy? Ale kiedy nie odrabiasz swoich lekcji, życie wraca z tym samym tematem, wraca i wraca. Aż w końcu na serio mnie wkurwiło.

A wiesz dlaczego to jest dobre? Bo energia złości i wkurwu jest o niebo lepsza niż energia apatii, smutku i żalu. Kiedy jesteś wkurzona, nie jest dobrze, ale masz ten firestarter, guzik uruchamiający zmianę został wciśnięty i możesz na tej fali ruszyć jak rakieta. Co prawda energia ta kończy się bardzo szybko, więc jak tylko ruszysz, twórz narzędzia, sposoby i okoliczności, żeby doskoczyć do lepszej sytuacji i zacząć się w niej urządzać. O tak, gniew bywa zbawienny. Kiedy więc wkurzyłam się porządnie, że chociaż robię tak jak powinnam, a tu nic nie idzie tak jak powinno, mogłam w końcu machnąć na to wszystko ręką i zacząć równie dobrze podejmować decyzje sama.

Od tego czasu złych decyzji podjęłam BARDZO DUŻO. Zaufałam niewłaściwym osobom. Brałam gówniane zlecenia. Wchodziłam w sytuacje, które nie były dla mnie korzystne. I wiesz co? Nie żałuję ani jednej z tych złych decyzji. Nie było zamęczania się wyrzutami sumienia. Nie było grania ofiary. Było sporo nauki, doświadczania i szybka weryfikacja kursu. Jestem dziś panią samej siebie. Znam swoje lęki i nie ulegam im. Nie pozwalam ludziom wpływać na moje życie. Zwłaszcza ludziom, których życia są superdalekie od szczęścia i tego jak ja chciałabym żyć. Nie pozwalam innym udzielać sobie złotych rad kiedy o nie nie proszę (to naprawdę mnie wkurza!). Robię tak jak ja czuję i jestem gotowa ponieść tego wszelkie konsekwencje.

Co dostaję w zamian? Nie muszę kontrolować okoliczności zewnętrznych. Innych osób. Ani świata. Ale jestem panią samej siebie. Podejmuję swoje decyzje, tworzę swoje życie, robię to co chcę i tak jak chcę. Nikomu nic do tego. Czuję się „in charge of myself”. To jest największa wolność i najwspanialszy prezent jaki kiedykolwiek mogłam sobie dać.

To ja jestem bohaterem i narratorem mojej historii. Nie potrzebuję być uratowana. Nie potrzebuję rad, o które nie prosiłam. Nie potrzebuję cudzych opinii. Punkt mocy jest tu i teraz. I tak, wierzę, że wszyscy mamy problemy i lekcje do odrobienia. Wierzę, że na tym polega życie i że to jest błogosławieństwo, a nie powód do sapania. Wierzę też, że to jakie problemy mamy, czego doświadczymy i się nauczymy, należy do nas. Każdy może wybrać swoje tarapaty i lekcje sam. Ja wybieram za siebie bez suflera i daje mi to poczucie ogromnej mocy.

A Ty? Jaki jest Twój ulubiony motyw autoagresywny? Przezwyciężyłaś go już? Co myślisz? Opowiesz mi proszę?

...

13 komentarzy

  1. przez całe długie lata nigdzie nie wyjeżdżałam, nie chodziłam w ciekawe miejsca. bo po co, bez sensu kase wydawać, nie mam czasu/transportu/jest brzydka pogoda/nie będzie gdzie zaparkować a w ogóle to jestem gruba i brzydka i będą się ze mnie śmiali. odziedziczyłam ten sposób podejścia do zycia po mamie, która po dziś dzień ma 1000 problemów na każde rozwiązanie. i ja dokładnie taka bylam przez pierwszych ponad 20 lat swojego życia. rzuć mi pomysł a ja z rękawa sypnę Ci miliardem potencjalnych katastrof. od pewnego czasu żyję zgodnie z zasadą „bój się i rób” – i nagle okazuje się, że z 2 dzieci potrafię pojechać absolutnie wszędzie, a sama jedna nie potrafilam nawet pójść do kina. przez weekend zrobiliśmy prawie 500km, zaliczyliśmy 2 zamki w tym turniej rycerski i nawet zahaczyliśmy o czechy a dziś po południu pakuje do auta męża i dzieciarnie i jedziemy do innego miasta na spotkanie z Jonathanem Carrollem i jaram się jakbym miała naście lat a mam prawie 30 😉

  2. Cześć! Bardzo bliski mi tekst. Moja autoagresja wywala mi w ciało. Straciłam już tarczycę, niedawno miałam rozcinany brzuch z powodu guza. Jak tylko zabieram się do rozwalania systemu w świecie zewnętrznym, jakaś infekcja rozkłada mnie i pakuje do łóżka, strzelają mi plecy albo dowiaduję się, że muszę iść do szpitala. Więc mój silny lęk, że sobie nie poradzę z tym, co chcę robić, co sobie planuję etc. sabotuje mnie w ten sposób. Ale pracuję nad tym, jest coraz lepiej. Po mału, ale widzę efekty procesu terapeutycznego, w którym jestem od roku. Katowanie się wydarzeniami sprzed wielu-nastu lat i przeżywanie ich, jakby miały miejsce wczoraj – my style. Większość rzeczy, o których piszesz i mnie dotyczy bądź dotyczyła. Ale na szczęście są sposoby, żeby sobie to powoli ogarniać i wychodzić na prostą. Pozdrawiam 🙂

  3. katarzyna

    Skąd ja to wszystko znam??? Moim autoagresywnym narzędziem też był (nadal jest ale już coraz mniej) lęk: co ludzie powiedzą, co rodzice powiedzą, jak na mnie popatrzą… Rzadko czułam, że mogę być naprawdę sobą, to jest coś, czego się mocno uczę teraz.
    W samą porę jest Twój wpis: szykuje mi się przeprowadzka i sama muszę podjąć wszystkie decyzje (chyba pierwszy raz w życiu). I bardzo mnie to cieszy ale poczułam ostatnio, że się zaczęłam zapętlać: co wybrać, gdzie zamieszkać, co ważniejsze, lokalizacja czy cena… bla bla bla… A przecież wiem już, że tam w środku wiem, tylko muszę sobie zaufać.

  4. Też się kiedyś bałam wszystkiego i zwalałam odpowiedzialność na innych. Odkąd wzięłam wszystko w swoje ręce jestem szczęśliwa, bo nawet kiedy wszystko się sypie wiem, że to był mój wybór i że jak zwykle wstanę, otrzepię się i pójdę dalej. Niezależność daje niesamowitą siłę. Od kiedy nie liczę na nikogo i nie pytam o zgodę, nie odczuwam frustracji – w każdej dziedzinie życia, która zależy tylko ode mnie jestem stuprocentowo spełniona. Pełna niezależność z niepewnej dziewczynki pozwoliła mi się przerodzić w silną kobietę, która wie czego chce i do tego dąży własną ścieżką. Coraz bardziej lubię siebie i powoli dochodzę też do samoakceptacji. Fajnie jest przestać ze sobą walczyć, przestać się bać ocen innych – dobrze jest żyć w zgodzie z własnym ja. Tego życzę wszystkim dziewczynom!

  5. Nie wiem co napisać… bardzo mnie poruszyło to, co napisałaś.
    Lęk – to coś, z czym dopiero powoli zaczynam sobie radzić, a wszystko co piszesz o sobie z przeszłości to jeszcze cała ja z teraz.
    Na szczęście powoli zaczynam widzieć światełku w tunelu.
    Dziękuję :*

  6. Agnieszka

    Kochana pięknie napisane! Tylko tak myśle, jak skutecznie poznac siebie?

  7. Blum

    Agnieszka – nie ma chyba jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ja stosuję różne techniki i właśnie ich będę uczyć na górskich warsztatach girlpowerowych 🙂

  8. Apropo różnych sposobów i technik to ja bym chętnie poczytala o tym gdzie poznalaś te turbo inspirujace osoby, o których piszesz 🙂 Otaczający ludzie to mega ważna część nas i choć moi znajomi są cudowni i fajnie się z nimi rozmawia to raczej nie jest to typ inicjatora, zawsze ja wyszukuje różne wydarzenia, wolontariaty itd, itp. Chciałabym zeby raz ktoś wciągnął mnie w cos nowego, w przygode! Więc? Jak poznałas takie ludzkie diamenty? 😉

  9. Agnieszka

    bardzo bym chciała pojechać, jednak mój Maluszek jeszcze nie pozwala 🙂 może w przyszłości jeszcze się uda!

  10. Blum

    Monika – właśnie się przeprowadzam do innego miasta i z chęcią napiszę o tym większego posta. W skrócie ujmę to tak: dopóki zdawałam się na randomowe znajomości zawarte w pracy/na studiach to nie działo się w moim życiu nic. Potem po prostu zaczęłam SAMA robić rzeczy, które mnie ciekawiły. Nie próbowałam zajawić obecnych znajomych wrotkami, jogą czy rozwojem osobistym, tylko całkiem sama szłam w miejsca, gdzie działy się takie rzeczy i poznawałam ludzi, którzy mieli podobny drive do mojego i na tej zasadzie się skumplowaliśmy.

    Poza tym robię mocny odsiew znajomych i wywalam z życia relacje, które nie przynoszą mi nic dobrego, a są tylko takie na „no cześć”. Staram się spotykać z ludźmi, którzy mają pasje, bo ja sama mam w sobie dużo pasji do życia i lubię robić fajne rzeczy z fajnymi ludźmi.

    to w takim ultraskrótowymskrócie!

  11. Dzięki za odpowiedź 🙂 Czuję podskórnie, że to totalnie jest kierunek w którym zmierzam, też czuje w sobie dużo pasji do życia i moja energia aktualnie wręcz wyrywa się do przodu, żeby tworzyć, działać 😀 Potrzebowałam chyba usłyszeć od kogoś, że wychodzenie samemu też jest ok, żeby uspokoić swojego wewnętrznego introwertyka, który ma przed tym opory. Dzięki i jeśli będzie o tym post to hipermegasuper! Powodzenia w przeprowadzce 🙂

  12. Pingback: Majowe znaleziska z sieci | ekopozytywna

Leave a Reply

.