filipe-lourenco-marques-1197570-unsplash

Pytasz mnie, dlaczego nie piszę o rzeczach ważnych, takich ważnych prawdziwie, ciężkich gatunkowo i soczystych. Po co nam wełniane swetry z drugiej ręki, po co równoważenie dosz, po co świeczki na sojowym wosku, po co to wszystko? Głupoty. Nic nieznaczące głupoty.


Czternaście lat bez mięsa i ograniczanie nabiału nie mają sensu, podobnie jak lokalne zakupy, krótkie prysznice, chodzenie z własną torbą na zakupy lub w razie jej braku trzymacie cebul i czosnku w tej ultra drogiej torebce, po której potem walają się łupiny. Odrzucanie słomek, sprzątanie po sobie, segregowanie śmieci, twarożki tofu, mleko roślinne robione w domu, ograniczenie nerkowców, wymienianie się rzeczami z sąsiadami, są bezcelowe. No, chyba że mają na celu popieścić moje ego. Mogłam czuć, że robię coś dobrego dla świata, ale to już nieaktualne. Teraz okazuje się, że jestem uprzywilejowaną frajerką, która niepotrzebnie (i z jakiejś świadomościowo-ekonomicznej wyżyny) irytuje się każdym głąbem, który rzuca pod siebie śmieci, albo wywozi je siatami do lasu. Tak naprawdę wszelkie trudy, żeby zbudować sobie życie, jakie chciałam prowadzić, były daremne. Muszę bowiem wiedzieć, że nawet zbierając informacje o tym, co kupuję, starając się żyć ekologicznie, poświęcając czas na edukację konsumencką i przekazując tę wiedzę dalej, jestem niewystarczająco dobra.

 

Jestem totalnie wściekła. Po pierwsze dlatego, że przez lata mówiono nam, że takie zachowanie ma sens i aktywizowano nas do niego, przypisując naszym wyborom odpowiedzialność. Po drugie dlatego, że teraz słucham, że energia i dużo większe środki finansowe przeznaczone na świadome wybory, to wyraz mojego uprzywilejowania, na co nie stać biednego, zapracowanego Janusza, który kupuje parówy z przemysłowej hodowli w Biedrze i który mnie obraża jako „przewrażliwioną pańcię, to tylko zwierzątka, jeb tę siatkę o ziemię, buk nam pozwolił jeść te zwierzęta, w reknach nie bede niósł”, kiedy już nasze drogi się przetną. Czuję buzującą złość, bo wiele z wartości, które wyznaję, wykształciłam w sobie jako nastolatka. Wielu rzeczy z powodów etycznych sobie odmawiałam, a pieniądze, które staram się wydawać świadomie, nie są pieniędzmi ze spadku po babci. Może też wolałabym się pławić w splendorze dużo, tanio i szybko? Mam w sobie złość, że nie dość, że byłam przez lata obiektem kpin Janusza, to teraz jeszcze powinnam uznać, że jestem uprzywilejowaną piczką, która może sobie połechtać ego tymi swoimi wyborami.

 

Bardzo nie lubię być wściekła. Dlatego wolałam milczeć.

 

Teraz jednak nagle okazuje się, że mamy 12 lat, żeby powstrzymać koniec świata. I że ten koniec świata, to nie będzie wcale pierdolnięcie komety w Matkę Ziemię, co oczywiście napawa grozą, ale też zdaje się stosunkowo szybkim i bezbolesnym końcem świata. Koniec świata maluje się obecnie raczej, jako lata głodu, braku wody pitnej i wojen. Chorób cywilizacyjnych, migracji z powodu klimatu i innych tego typu przyjemności. Nie mówimy już o cieplejszych latach i braku zimy. Mówimy o pustynnieniu Polski, gorszych plonach, 10 cm wyższym poziomie mórz, które pozbawią ludzi domu (ci ludzie nie chcą się utopić, będą potrzebowali gdzieś mieszkać), wzroście cen żywności, braku wody pitnej itd. Żeby temu zapobiec, musielibyśmy dokonać drastycznych zmian. I tu, twórcy raportów mają rację, zmian, które są zbyt drastyczne, żebyśmy oddolnie w ciągu 12 lat zdążyli z globalną zmianą świadomości.

 

Dla ludzi wychowanych w kapitalizmie, którzy nie muszą sobie niczego odmawiać, a jedynym ograniczeniem są dla nich pieniądze, ciężko będzie wymagać życia zgodnie z ideą. I ja ich nawet rozumiem. Podczas gdy kapitalizm przestaje działać, czuję, że nigdy nie wzbogaciłam się na tyle, żeby być w Tajlandii, korzystać z tanich lotów, mieć wszystko, co chciałabym mieć, wychować dziecko… jeszcze na dobre nie zaczęłam sięgać po obietnice tego systemu dobrobytu, a być może najlepsze, najzasobniejsze lata, są już za mną! Mocno się ograniczam, ale czy umiałabym bardziej? Czy strefa mojego wpływu jest tak duża? Potrzeba nam zmian systemowych. Na poziomie politycznym i na poziomie ludzi, którzy ścisną korporacje za jaja i nie dadzą im wyboru w aspektach, od których zależy życie nas wszystkich.

 

Ale o czy my w ogóle rozmawiamy? Żeby nie doprowadzić do katastrofy klimatycznej, musielibyśmy jako Ziemianie ograniczyć do 2030 r. o 45% emisję dwutlenku węgla. Do 2050 zaś ograniczyć ją do zera. Wiesz, co to oznacza? Całkowitą rezygnację z paliw kopalnych.

 

Tymczasem, nasz prezydent Andrzej Duda, którego nieustannie cechuje ZPZ (zajebiste poczucie zajebistości), uważa, że spoko luz, Polska ma węgla na 200 lat. W żartach ludzie mówią, że ktoś wyjaśnia mu, że Ziemia nie wytrzyma wtedy 200 lat (Andrzej… to jebnie), a prezydent zadowolony z siebie wyrzuca, że to się świetnie składa, bo Polska w takim wypadku ma węgla, który starczy do końca świata. Najgorsze, że znając wypowiedzi prezydenta Dudy, ten żart jest zatrważająco realny. Tyle w kontekście odpowiedzialności przywódców. Na pytanie, jak czujecie się z tematem, że możecie stać się gatunkiem zagrożonym, czytelniczka odpowiada mi, że ma wkurwa, bo jej szef nie zamierza być eko i się z tym obnosi. Uważa bowiem, że plastik jest prestiżowy i nie zamierza się ograniczać „jak biedaki”. Może nie myśli o tym, że jego dzieci (jeśli je ma), gdy będą mieć ok. 30 lat, będą musiały wybrać czy się napić, czy umyć.

 

Wiele z czytelniczek reaguje na to w sposób następujący: nam, Ziemianom się ten koniec świata zwyczajnie należy.

I tu kolejna refleksja. Dlaczego tak bardzo nie potrafimy pogodzić się z końcem Ziemi, skoro koniec nas samych jest nieuchronny?

Ray Bardbury mówi:

Nie chcemy umierać, ale śmierć istnieje, a jeśli istnieje, dajemy życie dzieciom, które dają życie innym dzieciom, tak bez końca i to daje nam wieczność. Nie możemy zapomnieć: Ziemia może umrzeć, eksplodować, Słońce też, tak się stanie. A jeśli Słońce umrze, jeśli i Ziemia umrze, jeśli nasza rasa umrze z Ziemią i ze Słońcem, umrze wszystko, co zrobiliśmy do tej pory. Homer umrze, Michał Anioł umrze, umrą Galileusz, Leonardo, Szekspir, Einstein, oni wszyscy, którzy teraz nie są martwi, bo my jesteśmy żywi, myślimy o nich, niesiemy ich w sobie. A więc każda rzecz, każde wspomnienie zepsuje się w próżni. Więc ocalmy je, ocalmy siebie. Przygotujmy się na kontynuację życia na innych planetach i odbudowanie naszych miast na innych planetach, bo długo nie będziemy trwali na Ziemi.

 

Myśl o tym, że moglibyśmy jak robactwo rozpełznąć się po kosmosie i zepsuć kolejne planety przeszywa mnie dreszczem. Nie żal mi Szekspira, Galileusza, Einsteina, Michała Anioła. Nie żal mi ludzi jako gatunku, bo są niedoskonali, egocentryczni, bo niszczą wszystko, co stanie na ich drodze. Zbyt mądrzy, by być zwierzętami i zbyt głupi, by zyskać jako masa szerszą perspektywę. Śmierć świata rozumiana, jako śmierć mnie też mnie nie przeraża, po pierwsze, bo jest nieunikniona, po drugie, bo już kiedyś mnie nie było i nie wspominam tego specjalnie źle.

 

Czego mi żal, to koralowców, to lasów, to gór, rzek, oceanów, koni, psów, słoni, kaczuszek, wschodów słońca, zapachu po deszczu. Widoku tęczy, pierwszego śniegu. Jednak myśl, że jeśli jej nie zniszczymy, Ziemia będzie trwać, jest iluzją. W końcu faktycznie Słońce zgaśnie i życie na ziemi zamrze. W ten czy inny sposób koniec jest nieuchronny. Nie oznacza to, że jestem nihilistką, że mi wszystko jedno, że nie uważam, że powinniśmy się ogarnąć. Gdyby tak było, nie dałabym się złapać na lep indywidualnej odpowiedzialności i nie próbowałabym wywierać wpływu (co w pewnym sensie czynię też, publikując ten list). Oznacza to jednak, że przy odrobinie szczęścia, któreś z ludzkich pokoleń trafi na ten koniec, tak jak inne trafiały na dżumę, cholerę, konkwistadorów, Kościół Katolicki lub holocaust. Czy to budzi we mnie żal? Tak, ogromny. A znów, czy nie chodzi o to, że to ciągle ten sam nieprzepracowany lęk przed przyjęciem cyklu jako całości? Wraz ze zmierzchem, starością, końcem, z którego, nieuchronnie urodzi się coś nowego. Dlaczego tak ciężko nam to przyjąć?

 

Kiedy pytasz mnie o to, dlaczego o tym nie piszę, mam taką odpowiedź, że mam dużo emocji, ale niewiele konkluzji. Mam wiele refleksji, ale ani jednego sposobu działania. Czuję niemoc, bezradność, gorycz żal, smutek i złość. Nie wiem, co można zrobić, żebyśmy jako ludzie się ocknęli. Czy czułabym się lepiej, gdybym przez te kilkanaście lat, żyła w pełnej nieświadomości, zamiast teraz słuchać o daremnych wysiłkach uprzywilejowanej kasty wybrańców? Chyba tak…

 

Kiedy myślę nad tym, co jeszcze można zrobić w tej sytuacji, w której z jednej strony mówi się nam, że nie ma indywidualnej powinności i odpowiedzialności, że jesteśmy zbyt mali, a z drugiej straszy się nas końcem świata, myślę, że nie wolno poddawać się niemocy. Jeśli faktycznie, koniec świata, jaki znamy, zastanie nas — trzeba będzie to przyjąć. Można rozmyślać, jak naciskać na system, żeby system się ogarnął, choć to znów odpowiedzialność jednostek, która wymaga zmiany świadomości, na którą nie mamy już czasu. Można też nadal, robić swoje. Czy to głaskanie ego? Zabawa w Kapitana Planetę? Nie wiem. Widzę to jako odruch ludzki i podstawowy.

 

Jak w tej przypowieści, kiedy mała dziewczynka zbiera na plaży rozgwiazdy, które wyrzuciło na brzeg morze i wrzuca je z powrotem do wody, a przechodzący duchowy nabija się z niej, że jest zbyt mała i nie ma rady, nie uratuje wszystkich rozgwiazd, świata nie zmieni. Dziewczynka odpowiada — wszystkim rozgwiazdom nie, ale tej, którą mam teraz w ręce — tak.

 

Tego nam życzę. Żebyśmy nie zabijały tej małej dziewczynki w sobie. Jeśli nie uratuje ona planety, przynajmniej zostanie przyzwoita, obecna, z czującym sercem. Tak, to może nie być wystarczające, ale nadal jest konieczne.


baner

...

12 komentarzy

  1. Justyna Sekuła

    Dziękuję! Ubrałaś w słowa to, co ostatnio i we mnie bardzo mocno się kotłuje. I myślę sobie ciągle, a co, jeżeli to prawda i za te 12 lat będziemy w dupie. Z kim bym chciała spędzić ten czas, jak żyć, co robić i na czym skupiać swoją uwagę. A z kim nie przestawać, w co nie dawać się wciągać, czego nie robić i na co nie marnować swojej energii. I kiedy tak sobie myślę, to wiem i nie mam dylematów, a potem jestem na siebie zła, że kurde, dlaczego trzeba mi tej perspektywy końca świata, cokolwiek nie oznacza, co mnie powstrzymuje przed tym, żeby zacząć to robić i nie robić już teraz.

  2. no niestety, wylączanie światła i chodzenie do sklepu z e swoim plastikiem to jakaś śmieszna kropla w morzu i wmawianie zwykłemu człowiekowi że ma się ograniczać, podczas gdy wielkie organizacje będą robiły co chciały. Patrzę na moją małą siostrzenicę i serce mi się ściska. W jakim świecie będzie żyła?

  3. Blum

    Basiu….na pytanie co chciałaby dostać na mikołajki, moja pasierbica mówi, że… maskę przeciwsmogową. O tym marzą dziś dzieci.

  4. dodam jeszcze, że nie ma nic złego w byciu „uprzywilejowaną frajerką”. Tak sie akurat złożyło że urodziliśmy się w rozwijającym kraju w Europie i mamy inne problemy codzienne niż ludzie w małej wiosce w Indiach, któ®zy mają w dupie plastik i emisję CO2 bo muszą myśleć co do garnka włożyć.

    Dla lekkiej równowagi podrzucam jeszcze artykuł któ®y tłumaczy czemu nie da się zreygnować z węgla. Uwa żam że to ważne, żeby w tej dyskusji nie skupiać się tylko na argumentach jednej strony (przeciwnicy węgla). Jest to oczywiście mechanizm obronny, dzieki któremu możemy zwalić winę na kogoś i jednocześnie agitować za jakimś rozwiązaniem (energia odnawialna), daje to poczucie kontroli w tym chaosie. Ale co jeżeli nie ma prostego rozwiązania? Z wegla zrezygnować się nie da i zwyczajnie jesteśmy w dupie.

    https://dziennikpolski24.pl/nie-da-sie-zrezygnowac-z-wegla/ar/2652958

  5. Wg mnie energia odnawialna nie jest rozwiązaniem (za mało wydajna, zbyt nieprzewidywalna). Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest energia atomowa. Czysta, wydajna starczy jej na długo. Ale, że ludzie się boją, tak jak bali się choroby wściekłych krów, to politycy też się jej boją, a właściwie przegranych wyborów się boją. No i dupa.

    Ja tam wierzę, że ziarnko do ziarnka działa i co mogę, to robię na moją małą skalę. I serio, mam w nosie, czy ktoś mnie nazwie uprzywilejowaną pipą, czy nie. Ważne, jak ja sama siebie nazywam. Bo to ja codziennie patrzę na siebie w lustrze.

  6. Dużo ostatnio myślę na ten temat i zaskakuje mnie odkrycie, jak bardzo wszyscy pozwoliliśmy siebie zamienić w konsumentów i jak bardzo indywidualizm (moje własne wybory, które wpływają na świat, wiara „w głosowanie portfelem”) pozbawia nas grupowej siły, która może być formą nacisku, może przynosić polityczną i społeczną zmianą. I jak bardzo nasze poczucie bezsilności i skupienie „na własnym ogródku” umacniają siły, które decydują o kształcie świata i naszym w nim miejscu (bardziej lub mniej uprzywilejowanym). Powoli staje się dla mnie jasne, że potrzebujemy nowej idei, nowego systemu, zmiany na skalę, której chyba jeszcze nie umiemy sobie wyobrazić. Czuję złość – tę która pojawia się we mnie i dookoła. Obawiam się jej – bo może być niszczącą siłą. Ale jednocześnie jej energia jest dużo większa niż energia bezsilności i wyrzutów sumienia – że jeszcze wciąż robię za mało.

  7. Blum

    Masz rację Aniu. Zastanawiam się jednak, co jeśli nie kapitalizm i prawo do własności i co jeśli nie demokracja? Zaczytuję się właśnie w ksiązkach, które sporo piszą o kumunizmach i socjalizmach zarówno w Azji, jak i Polsce i… budowanie nowej idei, rewolucja, zawsze zakłada wiarę, że idea słuszniejsza jest niż jednostka, ten indywidualizm, o którym mówisz więc można zabijać, strzelać do demonstrantów, głodzić… w imię idei można wiele, bo stare musi umrzeć, by idea mogła zostać wcielona w życie i cena nie jest ważna. To aspekt osadzony mocno w realiach.

    Jest jeszcze drugi, bardziej duchowy. Moja droga duchowa połączona jest z opinią, że każdy z nas pragnie osobistej kreacji i nie można/nie da się systemowo narzucić człowiekowi wyższej świadomości niż on ma. Dlatego nie da się ludzi nawrócić na boga krucjatą, nie da się zmusić ich do dobroczynności, jeśli nie mają jej w sercu, nie da się podzielić zasobów równo i liczyć, że to zostanie w ten sposób, bo zbyt wiele zależy od naszych uwarunkowań, przekonań i tego, co sami wytwarzamy „duchowo”. Widać to dobrze na przykładzie ludzi, którzy wygrywają wielkie pieniądze, żeby kilka lat później wrócić do stanu swojego komfortu finansowego, czyli azwyczaj braku.

    Z drugiej strony takie narzucone zmiany świadomości to – zniesienie niewolnictwa, uzyskanie praw wyborczych kobiet i wierzę, że w przyszłości programowy wegetarianizm/weganizm czy zakaz zabijania i napaści na tle seksualnym i one miały jednak sens.

    Totalnie nie wiem, co myśleć na tym etapie.

  8. Justyna Olejniczak

    Odruch ludzki i podstawowy…tak tez myślę!

  9. Pingback: Odkrycia miesiąca: grudzień 2018

  10. Justyna – napisałam post, w którym jakoś próbuję uporządkować to, co kłębi mi się w głowie. Pozwolę sobie wkleić link, bo na razie nasze głosy na ten temat to jest kropla w morzu – ale warto tę kroplę dokładać – po jednaj – tyle możemy na razie: http://autentycznycopywriting.pl/dlaczego-sledze-z-uwaga-ruch-extinction-rebellion/
    Jest tam kilka linków do artykułów ludzi mądrzejszych ode mnie – którzy tematem zajmują się od lat. Polecam szczególnie wywiad z Ewą Bińczyk – filozofką nauki. Ja mam bardzo dużo obaw związanych z ta zmianą, z tym nowym porządkiem – wiele pięknych idei skończyło się całkiem niepięknie. Ale powoli staje się dla mnie jasne, że ten model jaki mamy teraz (który udaje przezroczysty) nie służy ani nam ani planecie – że doprowadził nas właśnie tu – do 12 lat od zagłady. I że coś musi się zmienić – żebyśmy mogli jej zapobiec. Że musimy stworzyć jako ludzkość coś nowego – ale najpierw wiele mocnych i mądrych głów i serc musi dostrzec problem.

Leave a Reply

.