Rozpoczynając tę serię, drżę. Nie jest to dreszczyk ekscytacji, raczej pewne niemiłe wspomnienia związane z opublikowaniem mojej opinii o pewnej krakowskiej restauracji.
Lata temu obiecałam sobie już nigdy nie napisać złego słowa o usłudze, projekcie, produkcie lub marce, której nie lubię i która mi się nie podobała. Trochę, bo nie chcę podlewać niezadowolenia, trochę, bo wtedy byłam dosłownie zamęczana telefonami i groźbami od restauratora, jego krewnych i znajomych, a nawet wspólnych znajomych. O osobistych pociskach niezwiązanych z recenzją, które znalazły się w komentarzach, nie wspomnę.
POMYSŁ NA SERIĘ
A potem wpadł mi do głowy pomysł, który wynikał bezpośrednio z mojej potrzeby. Zanim przeprowadziłam się do Warszawy, niezbyt dobrze ją znałam. Głównie odwiedzałam tu znajomych, a z tymi często łączą mnie podobne cechy, np. KOCHAMY JEŚĆ. Oni wyznaczali gastro punkty do odwiedzenia, a czasem ja przyjeżdżałam z planem: chcę być tu i tu!
Może same to znacie? Może też screenshotujecie cudze stories, kiedy wnętrza są ładne, a jedzenie wygląda smacznie? Może w obcym mieście, zamiast trafić gdziekolwiek, lubicie małe sklepiki, eko drogerie, piękne butiki, galerie sztuki i miłe bary oraz restauracje?
Zauważyłam, że w Warszawie jest pewien żelazny zestaw miejsc, które ciągle migają mi na Instagramie osób, które obserwuję (wcale niekoniecznie osób, które znam). Jakby to były jakieś must have na liście. A kiedy po dwóch latach kokoszenia się w związku, zaczęłam wychodzić do ludzi, okazało się, że… nie mamy pojęcia, gdzie się chodzi. Gdzie się jada? Gdzie jest fajnie i ok, a gdzie totalny niewypał? Umawiałam się więc na moje dziewczyńskie randki w całkiem dziwnych i nie zawsze spoko miejscach, aż w końcu wpadłam na pomysł, że przetestuję dla Was te najczęściej migające mi miejsca warszawskie i opiszę, jak mi się tam podobało.
WAŻNE
Nie czy warto. Nie czy obiektywnie było tam super. Opiszę swoje doznania. Nie jestem krytykiem kulinarnym, ani foodie. Najprawdopodobniej… jestem zwykłym żarłokiem ; ) Jem wege, ale moi znajomi i przyjaciele jedzą różnie. Czasem idę w dane miejsce raz, zamawiam jedno danie i wyrabiam sobie opinię, czy chcę tam wrócić. Kontrowersyjne? Niesprawiedliwe? Nie, chyba bardzo ludzkie. Jako zwykła klientka, płacąca własnymi pieniędzmi, nie będę wracać gdzieś, gdzie mi się niezbyt podobało. Nie roszczę sobie prawa do jedynej prawdy. Piszę o własnych kubkach smakowych i preferencjach.
BAR PACYFIK
To jedno z miejsc, o których ciągle słyszę od znajomych i w internetach. Miejsce lubiane, miejsce z pysznym jedzeniem, miejsce z jedzeniem meksykańskim i dużym wyborem piwa oraz drinkami. Lokal możecie kojarzyć z powodu poprzecinanego lustra, które nawiązuje do logo zachodzącego słońca (albo płynę ze skojarzeniem?).
Wybrałam to miejsce, będąc go bardzo ciekawa i nie lubiąc zbytnio kuchni meksykańskiej. Unikam restauracji meksykańskich, ale przepadam za ich bardziej streetowymi odpowiednikami, a to za sprawą Gringo Bar, który jest już sieciówką, a który miałam pod domem i który naprawdę niejednokrotnie ratował mnie pysznymi wegetariańskimi nachosami! Bar Pacyfik również nie pretenduje do restauracji, karta jest krótka, ale opcji o wiele więcej niż w Gringo i duży ukłon w stronę roślinożerców.
JEDZENIE
Kiedy Kasia Pan Lis zwołała kolejny kobiecy sabat w ramach dziewczyńskich posiadówek, zaproponowałam, żebyśmy wybrały się właśnie tam. Część dziewczyn Pacyfik już znała, budził entuzjazm nawet przyjeżdżającej do Warszawy Wrocławianki, więc byłam podekscytowana. Dobre miejsce dla miksu wegusów i mięsożerców z gwarancją, że wszyscy wyjdą usatysfakcjonowani.
O ile jednak wszystkożercy dostaną tu steka, polędwicę z tuńczyka, kiełbaskę jagnięcą, kraba, o tyle roślinożercy głównie sojową parówkę, tofu lub mac’n’cheese (podobno wspaniałe!).
Byłoby jednak kłamstwem, gdybym powiedziała, że wegetariańskich opcji jest mało. Menu Baru Pacyfik jest szerokie i jest co wybierać. Jeśli jednak popatrzycie na stosunek cen do propozycji, zrozumiecie dlaczego w chłodny już, jesienny wieczór zapragnęłam raczej comfort fooda niż surowizny czy kiszonek z tofu. Co może być lepszego niż FRYTKI? Wybrałam wege wersję tijuana street fries, gdzie oprócz śmietany i meksykańskawych dodatków, zamiast szarpanej wieprzowiny jest jackfruit. Jackfruita w tej formie jadłam raz, w Szczecinie i był dość zjawiskowy, więc tu mogło być tylko lepiej.
Niestety frytki były rozczarowaniem. Jakcfruit był mało smaczny (twarde, zbite, mało rozpadające się kępki) i dużo gorszy niż mój szczeciński pierwszy raz. W daniu było też dużo wędzonej papryki (która jak zgaduję miała przypominać smak mięsa), której szczerze nienawidzę. Porcja była duża, kosztowała 25 zł niezależnie czy wybierzecie jackfruita czy mięso, co budzi we mnie mieszane uczucia.
WNĘTRZE I ATMOSFERA
Sama knajpka bardzo przyjemna choć mała. To faktycznie bardziej bar niż restauracja. Główna sala cieszy oko, ale ale ale… no właśnie, jest jedna rzecz, która zabiła całe to wyjście. Umówiłyśmy się w kilka dziewczyn. Było nas więcej niż 5. Chciałyśmy zjeść, napić się piwa, pogadać i poznać się, bo nie wszystkie się znałyśmy. Niestety wieczorem w piątek (potencjalnie najgłupszy moment na takie wyjście) w Pacyfiku było ciemno, tłoczno i bardzo głośno. Do obsługi trzeba było krzyczeć, o rozmowie nie było nawet mowy. Darłam się jak szalona do najbliżej siedzącej obok mnie dziewczyny, a do domu wróciłam z obolałym gardłem (serio). Jedzenie w takim warunie jest dalekie od uczty. Nie mam dla Was ani jednego zdjęcia potraw i… szczerze mówiąc, modliłam się, żeby już stamtąd wyjść. Jest to tak dalekie wyobrażenie o relaksie, jakie tylko mogę jako WWO mieć. Za dużo wszystkiego, za mało spokoju i przestrzeni, żeby móc skupić się na tym, co najważniejsze…. nie, nie na alkoholu. Na ludziach, z którymi tam przyszłam.
Dziewczyny mówią, że tam zawsze taki ścisk. W moim odczuciu ceny jak za obiad, ale jednak za streetfood. Głośno, tłoczno, kontakt z obsługą utrudniony i… nie wiem, czy pokocham to miejsce. Kusi mnie jeszcze, żeby wybrać się tam kiedyś w środku dnia i spróbować skupić się na jedzeniu, ale mając do przetestowania nowe miejsca i powrót do Pacyfiku, by dać nam kolejną szansę, wybieram testowanie nowych miejscówek.
Sorry, loffki tu chyba nie będzie. Ale może Wy będziecie mieć więcej szczęścia? Jeśli chcecie się opić Tequili i piwa i doznać gwaru stołecznego miasta, będzie to strzał w dychę. Ja wolę bardziej kameralne opcje.
Bar Pacyfik
ul. Hoża 61
Warszawa
Wspieraj mnie na Patronite by dostać dostęp do gangu, wszystkich treści na blogu i podcastów ♥ Twoje wsparcie przekłada się też na częstotliwość publikacji. Dzięki za pomoc : )
6 komentarzy
Hehe piona, miałam dokładnie takie same odczucia, dosłownie taka sama sytuacja – piątek, kilka osób, stolik przy wejściu, frytki bodajże z nori i cośtam jeszcze. Szamka nam nie podeszła, gadać się nie dało, stoliki maciupkie. Może warto przyjść wieczorem na drinki, a na jedzenie w ciągu dnia, tak jak piszesz. Jednak w ogóle mnie nie ciągnie żeby odwiedzić to miejsce jeszcze raz.
Z meksykańskich polecam bardzo Sirene, aczkolwiek nie jestem pewna czy mają jakieś fajne wege opcje(poza guacamole <3), bo ja zawsze wybieram coś z owocami morza.
Aha, no i fajne drinki plus fajna szama, kameralnie, znajdziesz w reginie 🙂
TAK! W Reginie byłam tydzień temu i przebiła moje oczekiwania. Mega klimat!
W pacyfiku frytki z batata z kimchi to złoto
Ja Pacyfik polubiłam, ale zdecydowanie jako miejsce na drinki i wtedy kiedy mam ochotę być z ludźmi. Najwyższą wartością tego miejsca są dla mnie barmani, którzy potrafią wyczarować cuda. Ale na posiadówkę z koleżankami czy jedzenie rzeczywiście warto wybrać inne miejsce. A byłaś w siostrze Pacyfiku, czyli Palomie?
Jeszcze nie byłam w Palomie. A na drinki wybieram Bar Wieczorny! Robią pyszne, mają dużo światełek i o wiele mniejszy gwar!