Nie słucham jej w ogóle albo jestem w dopaminowej pętli, która powtarza w kółko trzy kawałki, które obecnie stanowią ścieżkę dźwiękową do mojego życia. W metrze skacze mi noga, a na przejściu dla pieszych ruszam biodrami, w kuchni zaś wytrząsam nuty z opuszek moich palców, z zaokrąglonych ramion. Potrząsam głową, rozluźniam szczękę i śpiewam zupełnie nie to, co trzeba. W wagonie kolejki czuję, że jestem w teledysku i siłą woli powstrzymuję się przed wstaniem z miejsca i puszczeniem się w tan wokół poręczy. W mojej wyobraźni wszyscy dołączają do mnie jak w reklamie gumy do żucia albo podpasek, które sprawiają, że chcesz żyć pełnią życia w pierwszy dzień okresu. Tylko uśmiechu nie potrafię opanować, a moje oczy zasnuwa mgiełka zwiastująca, że właśnie niebezpiecznie oddalam się z przystanku „rzeczywistość” w kierunku galaktyki „daydream”.
Niektórych kawałków nie słyszałam całe lata, ale kiedy tylko wychwycę pierwsze takty, nagle znów mam 17 lat i zastanawiam się, jak pomieścić w swoim niedużym ciele wszystkie nastoletnie uczucia i emocje. Inne są zwietrzałe jak korek po niesmacznym szampanie, powinny przypominać miłości i romanse, co to miały być na całe życie, a dziś nie reprezentują sobą całkiem nic. Są jak ten koleś od kawałka „somebody that I used to know”. Jedne łączą pokolenia (millenialsi to do was mówię!), a inne są bardzo personalne, kiedy przypada szczyt ich popularności. Kurs na prawo jazdy już zawsze będzie mi się kojarzył z Lady Gagą.
I są jeszcze one, duszne, dudniące w brzuchu ciężkim basem, wnikające w krwiobieg, spłycające oddech, pachnące zimnym wieczorem coraz cieplejszą porą roku i zielonym krzakiem jaśminowca. Bolesne, piękne, podniecające. Takie, których nigdy nie da się już wydłubać spod skóry, które nie są nawet o kimś konkretnym, są czystą fizjologiczną reakcją na falę dźwięku.
Czekam na Wasze kultowe piosenki w komentarzach. Z czym Wam się kojarzą? Które kochałyście, a dziś nie możecie ich słuchać? Które zostaną z Wami już na zawsze?
Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.
1 Comment
Piosenka mojego życia to chyba „Into my arms” Nick Cave’a. Nie wiem, czemu akurat ona, ale zawsze, gdy słyszę pierwsze takty, coś się we mnie rozpuszcza. Była piosenką wybraną przez jednego z bohaterów filmu „About time” do zagrania na jego własnym pogrzebie i totalnie rozumiem ten wybór. Kojarzy mi się też z polską wersją w wykonaniu aktorów teatru Korez w Katowicach wiele lat temu. Jest po prostu piękna i mogę jej słuchać w zapętleniu, ale raczej zostawiam ją na specjalne okazje. Gdy zdarzy mi się usłyszeć ją w radiu lub na cudzej playliście, czuję, jakby to było oczko puszczone do mnie przez wszechświat.