Lubię połączenie słonecznego pomarańczu z optymistycznym różem, turkus morskiej toni, cynamonowy brąz wibrujący ciepłem, a jednak w dni takie jak ten, wracam do czerni. Czerń jest bezpieczna i szybka. Nie wymaga ceregieli, tworzy uniform, który pozwala prześlizgiwać się pomiędzy kałużami, pozostawia mnie niezauważoną.
W sklepie i w parku, w kącie biura, na spotkaniu na zoomie i wpadając na kogoś znajomego na mieście. Nie widać na niej brudu, więc niestraszne jej zmarznięte błoto połowy lutego. Łaskawie pozwala zaspać i skompletować strój w pośpiechu. Niewiele o sobie mówi, nie wychodzi na pierwszy plan, nie pcha się na scenę i nie pretenduje do pierwszych skrzypiec.
Przede wszystkim cenię ją jednak za to, że uwalnia pamięć operacyjną, z którą mam problemy, której miewam mało. W te dni, w które muszę wybierać, o czym będę decydować — o kolejności płacenia rachunków i tasków na liście do zrobienia, by pamiętać o zadaniach w domu i ważnych datach, kiedy nie mam miejsca i ani kawałka przestrzeni w głowie na planowanie dopracowanych stylizacji (prawdę mówiąc niemal nigdy ich nie planuję i nie zużywam mojej deficytowej energii mentalnej w tym celu), właśnie wtedy przychodzi na pomoc czerń. I to jest ta jedna kwestia, w której blisko mi do Steve’a Jobsa.
Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.
1 Comment
Mając białe, puchate psy, czerń odpada 😉 Ale rozumiem o co chodzi. Dla mnie takim uniformem są szare dresy i biała koszulka. Łatwiej o pobrudzenie, ale nie widać wszędobylskich kłaków.