Jej zapach łaskocze mnie rano w nos. Dobiega z kuchni wraz z cichym pyrkaniem kawiarki. Wiem, że on wstał i zaczął dzień tak jak zawsze. To jego rytuał. Leżę jeszcze senna w łóżku. Obok szara wydra, wpełzła do łóżka korzystając z okazji, że zwolniło się trochę miejsca, uformowała w precel i śpi jak suseł. Przytulam się do jej ciepłego futerka i pytam ją szeptem czy już wstajemy. Macha ogonem, ogonkiem, samą końcówką. Robi to bardzo delikatnie i zaciska przy tym powieki, jakby chciała powiedzieć — doceniam, że do mnie mówisz, ale daj jeszcze trochę pospać. On rozlewa kawę w kubki. Nasze ulubione. Nie są wygodne, bo nie mają ucha i parzą w dłonie, ale gdy kawę podzieli się na dwa, nigdy nie ma jej tyle, by można się było poparzyć.
Idę zziębnięta miastem. Jest szaro. Niebo jest szare, chodniki są szare, elewacje są szare i szara jest ziemia. Bardzo pragnę już słońca. Osłaniam twarz przed marznącą mżawką. Nagle ktoś otwiera drzwi i na chodnik wymyka się strużka zapachu palonych kawowych ziaren. Nie mam zamiaru pić teraz kawy, ale sam zapach nastraja mnie optymistycznie. Widzę ludzi siedzących przy stolikach, ciepłe światło i regały pełne książek. Więc poza tą szarzyzną jest jednak inny świat i ja zaraz do niego dołączę, chociaż bez kofeinowego napoju i w innej przestrzeni. Czuję się ożywiona i zmotywowana.
Jest mała i czarna. Oczywiście. Portugalczycy niespecjalnie zdają się rozumieć pomysł picia kawy z mlekiem tak, jak robimy to w Polsce. Nie przeszkadza mi to. W małej jak naparstek filiżance paruje kawa. Jest gorzka i gorąca. Idealna, by popić kruche, słodkie jak cukier jedzony prosto z cukierniczki ciastko z migdałami. Siedzę na tarasie małej knajpki i czekam, aż Klaudia skończy pracę. Patrzę na stado krów i soczyście zieloną trawę. Kocham życie, ale nie chcę krzyczeć z radości. Chcę się rozpłynąć i połączyć z fotelem, podłogą, krajobrazem i już tam zostać. I tak się stanie, a przynajmniej na kolejną godzinę.
To takie nic. Zapach kawy. Głupota. W takie szare, mroźne i długie dni jak dziś, dodaje mi optymizmu. Moja pachnie cynamonem, kardamonem, czasem goździkami. Nie pijam już kawy w papierowym kubku, nie biegam z nią po mieście. Czasem nie pijam jej w ogóle, ale zawsze rozkoszuję się jej zapachem. To jedna z największych przyjemności, których doświadczam na co dzień.
Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.
2 komentarze
Zapach kawy ma w sobie coś niezwykłego. Bardziej nawet lubię właśnie ten zapach, niż smak.
I ten rytuał. Na przykład letni poranek przed namiotem z widokiem na wodę. Cudowna chwila, a kawa, świeżo zaparzona w kawiarce na kuchence turystycznej, dodaję jej jeszcze więcej uroku.
Ale też ta chwila zatrzymania w zwykły dzień. Ten moment przyjemności dla siebie.
Idę zrobić sobie kawę… 😊
Tak, zapach czesto wystarcza i ma w sobie coś pobudzającego ale też głaszczącego jednocześnie. Ah!