Powietrze nie jest moim żywiołem. Nie lubię latać, nie przepadam za wysokościami, a wiatr wprawia mnie w nerwowy nastrój. Moim żywiołem jest woda. Lubię jej zmienność, jej miękkość, która samą tylko energią potrafi się zmienić w fale tak wielkie lub prądy tak silne, że mogłyby zabić. Lubię cierpliwość, z jaką kropla drąży skałę.

Co naturalne, lubię więc także poranki, kiedy rozumiem powietrze, bo mówi do mnie kodem wody. One zdarzają się głównie latem i późną wiosną. Powietrze jest wtedy, jak wakacyjny Adriatyk. Gdy wychodzę z domu, jest mi stabilnie i ciepło, ale na przelotowej ulicy wiatr wślizguje się rękawem mojego muślinowego kimona i opływa mnie od pachy do pachy, łaskocze piersi, przemyka po brzuchu i ucieka nogawką. Dostaję gęsiej skórki i czuję, jakbym pływając, wpadła w prąd chłodniejszej wody, ale za chwilę ciepłe powietrze przemyka po mojej prawej łopatce, zupełnie jak słońce, które prześwieca przez taflę wody i rozluźnia ciepłem napięcia. To nie wydarza się zimą, nie ma o tym mowy jesienią. Jesienne i zimowe powietrze nigdy nie włada językiem wody, nawet jeśli jest wilgotne. Jego maksimum to bycie jak chłodna, spocona z wyrażenia dłoń. „Podać komuś śledzia” bo chyba tak się mówi o tych wiotkich, obślizgłych i zimnych bezwładnych palcach.

Powietrze mówiące językiem wody daje uczucie pływania. Ochłody zażywanej w basenie w upalny dzień. Przywołuje wspomnienie bycia dzieckiem i tej brawury – zdolności, by zanurzyć się w wodzie szybko, razem z włosami. Natychmiast! Poranne powietrze nie pyta, czy masz może ochotę, czy nie żal ci fryzury, czy ci aby nie za zimno, nie za ciepło. Po prostu omiata cię wodnymi prądami, kiedy stoisz na światłach i wiesz, że już za chwilę, być może pół godziny, a może kwadrans, po rześkim poranku nie będzie ani śladu. Duchota upalnego dnia z całą mocą zwali się na miasto, nadtopi asfalt, przywiędnie kwiaty, wytworzy gęsty i nieprzyjemny pot na plecach, taki od którego sukienki i koszule lepią się do skóry karku. To powietrze gęste jak zupa, rozprężone światłem i temperaturą, powodujące znużenie i potrzebę cienia, wachlarza, a już najlepiej klimatyzacji.

Nie przegapiam rześkich poranków. Zakładam byle co, szybko chwytam psią smycz i wychodzę z domu, jeszcze przed śniadaniem, na przemian poddając się pieszczotom ciepła i orzeźwiającego chłodu, jakbym zaczynała dzień od pójścia na pływalnię. Przymykam powieki i wyobrażam sobie, że to wakacje. I mam je przez piętnaście minut dziennie, zanim skwar swoim ciężkim jak waniliowy budyń brzuszyskiem przydusi miasto.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

...

1 Comment

Leave a Reply

.