Lubię ludzi. Najbardziej w moim życiu jestem zadowolona z relacji, z moich przyjaciół, z bycia w związku. Może to niepopularne w czasach, w których ludzie marzą o pracy zdalnej i mówi się tyle o niezależności i radości z bycia solo. Dla mnie mądra współzależność jest tym, co mnie karmi, co mnie koi, z czego jestem naprawdę dumna. Długo się na nią zgadzałam. Długo rozplątywałam się z radykalnej niezależności jako formy mechanizmu obronnego.

Lubię być sama i mam kiepską pamięć. Słucham i zapominam. Zapominam i słucham. Lubię mieć tylko kilku przyjaciół i lubię mieć ich przez dekady. Lubię też krótkie, jednorazowe spotkania na warsztatach czy kręgach. Po prostu lubię na chwilę zanurzyć się wspólnie w doświadczaniu chwili i siebie nawzajem. Bardzo nie lubię powierzchownych rozmów, ale jednorazowe, a głębokie i piękne doświadczenia mi się podobają.

Jak to, kiedy pojechaliśmy do Barta do Norwegii i Bart powiedział mi, że jak wyjdziemy, nie będzie utrzymywał z nami kontaktu, bo nie lubi utrzymywać relacji na odległość. Nie przeszkadzało nam to opowiadać sobie historii z dzieciństwa i z życia dorosłego. Oglądać razem gwiazd, nurkować w śmietniku w poszukiwaniu jedzenia, przedzierać się przez śnieg po kolana, oglądać foki i wypchanego polarnego niedźwiedzia, pić kakao i obserwować ślimaka na skale, która była lodówką Barta, ani nawet nosić jego skarpetek, mam na myśli skarpetki Barta. Możliwe nawet, że były dziurawe.

Równie mocno lubiłam oglądać zachód słońca, gdy jego pomarańczowa tarcza prawie wpadała do oceanu jak musująca tabletka do szklanki. Pssssst i cała woda jest o smaku malin i pomarańczy. Nad piaskiem unosiła się delikatna, zmiękczająca surowość skał mgiełka. Opowiadałyśmy sobie z to, czego się nauczyłyśmy, co dziś zjemy, jaki jest plan, co zamierzamy robić zawodowo. Omawiałyśmy skoki cukru w diecie, marzenia, związki, rozczarowania i różne wersje życia, z których się znamy. Mówiłyśmy o uprawie roślin, o ziemi, o ciele i o psychice. Widziałyśmy się pierwszy raz od dwóch lat, a wcześniej widywałyśmy się sporadycznie, nie licząc jednego wyjazdu, podczas którego na chwilę zbliżyło nas rozwolnienie i to wcale nie nasze. To też działo się w Portugalii! Oglądałyśmy wtedy ocean z architektem i zwiedzałyśmy muzeum porto z graficiarzem.

Bardzo rzadko chwytam spontanicznie za telefon i zapraszam kogoś do siebie. Kiedy goszczę, lubię być przygotowana. Coś upiec, coś kupić, postawić kwiaty w wazonie, posprzątać, puścić muzykę. Lubię dbać o ludzi, kiedy są u mnie. Ci, których zapraszam spontanicznie, są wyjątkowi, bowiem oznacza to, że czuję przy nich najwyższy stopień komfortu. Mogę być w dresie i mieć naolejowane włosy. Może być brudno i możemy nie robić nic specjalnego, a może właśnie robić coś bardzo specjalnego, czyli przez chwilę dzielić domowość, kiedy to ja się krzątam, zmywam, coś układam, gotuję, a ktoś siedzi obok, jakby był domownikiem bez ą i bez ę i bez oceniania. Potem wpada inny domownik i przynosi coś do picia, albo do jedzenia, a potem się szykuje i wychodzi i nikt nie jest obrażony.

Lubię być sama i wybieram być sama przez większość czasu. Wtedy czuję, oddycham, układam myśli w głowie. Wtedy słyszę, jak kości ślizgają mi się po stawach, rozmawiam z roślinami i moją sunią. Wtedy milczę. Ja nic nie mówię do świata i świat przez chwilę nic nie mówi do mnie, ale w tym milczeniu słyszę wszystko i świat też słyszy wszystko i to jest piękne.

Równie mocno jednak, choć zdecydowanie rzadziej, lubię być z ludźmi. Patrzeć im w oczy. Pozwolić im mówić, albo samej opowiadać. Nie nakładać masek i nie hamować się. Nie grać i nie zabezpieczać. Lubię moich klientów, lubię moich przyjaciół, lubię moich znajomych, lubię panie w sklepie i ludzi, którzy ciumkają do mojego pieska. A najbardziej ze wszystkiego lubię tych, którzy nie są usztywnieni, którzy nie udają, którzy są swobodni. Mam wielkie szczęście do pięknych wewnętrznie ludzi i choć wiem, że istnieją też męczący, źli, sfrustrowani i jadowici, coraz częściej mam wrażenie, że żyją na innej nitce czasu. Relacje nie zawsze są dla mnie łatwe i widzę wady w ludziach, nie są idealni, ale im jestem starsza, tym są wspanialsi, albo wspanialsze części siebie mi ujawniają i czytam to jako wielki przywilej.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.


 

...

1 Comment

Leave a Reply

.