Codziennie rano wkraczam do mojego ulubionego pomieszczenia w myszkanku. Na głośniku siedzi on. Jest jak dobrotliwy chochlik. Ma gruby brzuch i wdowi garb. Ten brzuch wygląda raczej na przybytek od piwska i churros niż wydatną przeponę. Miękkim nadgarstkiem podtrzymuje malę. Na głowie to on ma wszystko, bo i koka i loczkowaną oprawę czoła i włosy na karku jak czeski piłkarz z dawnych lat. Wąs raczej taki niemiecki, podobnie rumieniec. Ustka jak niewiasta, różowe i niczym serduszko. A do tego trzecie oko, choć nie w miejscu trzeciego oka, a na czole oraz półksiężyc. Dopiero teraz dostrzegam, że korale były kiedyś złocone. Jest szkaradny i uroczy jednocześnie. Trochę jak panowie w internecie, którzy przekroczyli już czterdziestkę, ale nadal piszą komentarze o podwiędłych starych pannach z kotem, co to mają 32 lata i nikt ich już nie zechce, bo przechodzone i stare. Tylko że ten, wydaje się uczciwszy. Jest w nim jakaś błogość i zadowolenie ze swojego braku perfekcji. Co go tylko zobaczę, to kisnę ze śmiechu. Luna ma żabę, ja mam jego. Pokazuję go, co rano mojemu M.
– Czyż on nie jest komiczny? – patrzę wyczekująco na jego reakcję, a on wtedy śmieje się takim kartonowym, sztucznym śmiechem i ja już wtedy mam zrobiony poranek na cacy, już płaczę ze śmiechu i nawet gdyby dzień miał być smutny i ciągnąć się jak flaki z olejem, przynajmniej miał wspaniały początek.
A za figurkę jegomościa zapłaciłam 30 zł. Targowałam się. Bardzo mnie cieszy.
Poza tym oczywiście blaty w kuchni. Solidne, drewniane, obłożone pięknym fornirem. Lubię je czuć pod opuszkami palców. Nie wspomniałam o moim pięknym płaszczu z wełny alpaki. Choć szukałam płaszcza w sklepach, w końcu to właśnie ten używany uszczęśliwił mnie najbardziej. Ma piękne zaszewki, idealnie wykończoną krytą listwę na guziki. Te ozdobne są inne, to takie retro grzybki. Uwielbiam każdą lamówkę i ekscytuję się idealnym kolorem. Spod śmietnikowej wiaty mogę mieć talerze, piękne wełniane swetry z małego lumpeksu w Lubsku, trochę starych mebli z wystawek lub antykwariatów, a teraz lubię też szperać na Vinted. W zeszłym roku kupiłam idealne na moją szczupłą stopę skórzane oficerki made in Italy. W tym roku szewc Leon zrobił im nowe podeszwy i choć kozaki kosztowały mnie złotych czterdzieści, to naprawa już trzydzieści i sto. Nadal taniej niż w sieciówce. Są piękne i nie muszę ranić stóp, próbując je rozchodzić.
W „szpargałach z duszą” to dusza przeszkadza mi najbardziej. Nie cenię tego, że ktoś przede mną nadawał znaczenie tym przedmiotom, a cząstki jego energii plątały się z rzeczą, a teraz są wokół tego przedmiotu jak aura. To mnie w ogóle nie pociąga. Pociąga mnie jakość wykonania. Brak masowości lub masowość przeżarta zębem dekad, która sprawia, że ten przedmiot jest dla mnie nowy, nieopatrzony, całkiem bez kontekstu. Lubię też element niespodzianki. To, że nie mogę mieć natychmiast tego, co chcę. To nudne. Podoba mi się to, że po prostu coś znajduję i biorę to lub nie. Przymierzam to do swojego świata, mieszkania, ciała. Że w pewnym sensie nasz dom i moja szafa to kolaż 3D wykonany z przedmiotów, których nie kupiłam wypięknionych w sklepie, opakowanych, reklamowanych. Te przedmioty są przypadkowe, a jednak w przypadki nie wierzę.
No i zachwyca mnie humor. Niektóre znaleziska są naprawdę uroczo pokraczne.
Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.
6 komentarzy
Welwetowa aura listopadowego poranka.
Jadę do pracy raniutko, jak się uda zwlec, by wychodząc móc złapać choć kilka promyków słońca. Czuję na skórze chłód poranka, który dopiero wypełza spod kołdry. Słońca ani śladu, chmury zasłaniają jakiekolwiek promienie – tworząc tę aurę jednocześnie rześką i otulającą jak zielona herbata z rana. Nie spodziewałam się, że nie-słoneczny poranek może nieść taką przyjemność, nadzieję, że ten dzień ułoży się dużo lepiej – bo wszystko przed nami.
Koło 10 wychodzi słońce, które widzę już z okien biurowca – i cieszę się, jak dziecko.
Może nie trzeba wybierać między porami dnia – może można cieszyć się z obu jakości, póki są na wyciągnięcie ręki. Szczególnie w listopadzie.
Och, jak wspaniale, że chciałaś się podzielić!
Ja właśnie dziś – dzięki Twojemu Instagramowi – zaczęłam czytać Monday Delight… i to jest złoto! Zresztą jak cała Twoja twórczość! Dzięki!
Dziękuję, bardzo mi miło 🙂
Przepiękny cykl, bardzo doceniam, że mam okazję Cię tu czytać 😉 jestem na dłuższym.. hmm.. detoksie? Poście? Może post brzmi lepiej, bo wymaga sporej determinacji i codziennej pracy ze sobą i jest jednak w nim jakaś forma głodu. Więc -post – od social mediów i wracam do blogów, które czytałam lata temu, zanim w ogóle był Instagram. Pamiętam czasy jeszcze Mad tea party, to chyba było dawno. O ile na insta też obserwowałam sobie Twój profil, to jakoś teraz, kiedy Twoje treści mogę przeczytać rzadziej, ale są one kwintesencją tego, co w Twojej przestrzeni od lat lubię najbardziej.. moim swoistym deligh staje się przeczytanie. Powoli, bez presji scrollu, bez poczucia że jeszcze „tu i tam” muszę zajrzeć, przeczytać, przeskoczyć z treści w inną treść. To, że przeczytam Ciebie, lub coś innego wartościowego, pomiędzy obowiązkami w pracy, po sprzeczce z klientem czy kumpelą, w samochodzie na szybko czekając na zmianę świateł, między obiadem a zmywaniem naczyń. Teraz czytam treści inaczej. Ponieważ i tak jest ich w internecie dla mnie bez social mediów mniej, stwarzam dla nich specjalną przestrzeń. Inna jakość rezonowania i odbierania. To dopiero dwa tygodnie „poszczenia”, a mam wrażenie że wyostrza mi się soczewka, przez którą internet oglądam. Co będzie dalej?
Ciekawe, że w słowie delight jest światło 😉 żeby się zachwycić, trzeba coś swoim spojrzeniem oświetlić chwilę dłużej ✨
O jak wspaniale! Jestem w podobnym procesie i choć z instagrama nie mogę zrezygnować z powodów zawodowych (tzn tworzenia treści na profile moich klientów) to Facebooka już dawno pogoniłam. I przeszałam ludziom odpisywać tak często na instagramie. Nie dlatego, że ich nie lubię lub mam w nosie, ale ciągle z kimś gadałam po kilka zdań zamiast skupić się, przeżyć coś, stworzyć treść jak kiedyś. Dlatego bardzo mnie cieszy ta seria, która jest dla mnie wymagająca poprzez regularność. Wróciłam do podsumowań miesięcznych, uruchomiłam newsletter i zaczęłam nagrywać podcast. Bo podcast to jednak też dłuższa forma longiem, a nie głupia rolka z tańczeniem, prankami i trendem, któremu trzeba sprostać.
Nawet o uwadze i gospodarowaniu nią mówię w odcinku 0. Nie wiem czy forma słuchana mieści się w Twoich preferencjach detoksowych, ale jeśli tak, znajdziesz mnie na Spotify jako Blimsien, a podcast to Rurki z kremem.