Najgorszą karą było, gdy zabierali mi książkę. Lubiłam jeździć na rowerze, hasać z psem po łąkach i leżeć na trawie gapiąc się w chmury — tak. Nie pamiętam jednak zbyt wielu szlabanów na wyjścia, za to dobrze pamiętam szlaban na książki.
Że są portalem do innego świata, równie pięknym jak śnienie dowiedziałam się wcześnie. Chyba wtedy, kiedy z mamą za rękę chodziłam do biblioteki z solidnej, pruskiej czerwonej cegły. Wypożyczałyśmy tam Pippi Pończoszankę i oczywiście Dzieci z Bullerbyn. Potem chodziłam sama, do biblioteki dla dzieci mieszczącej się w obskurnym pawilonie przy mojej szkole podstawowej. Załapałam się na pierwsze tomy Harry’ego Pottera, wciągałam nosem powieści osadzone w starożytnym Egipcie, czytałam wszystko. Książki piękne i mądre, tandetne i paskudne, a do pewnego etapu dojrzałości, czułam się w obowiązku przeczytać wszystko, co napoczęłam, bez możliwości odłożenia książki, jeśli mi się nie podoba. Dziś mam zbyt mało RAMu w głowie, by pozwolić sobie na luksus czytania rzeczy, których nie lubię.
Czytanie było dla mnie, jak przechodzenie przez szafę do innego świata. Nie traktowałam tego nigdy, jak ucieczkę, raczej jak śnienie na jawie, a ja bardzo lubię spać i śnić. Lubiłam mieszkania bohaterów, inne kraje, bezpiecznie przeżywane przygody, które nawet gdy są trzymające w napięciu czy brutalne, czytane swoim rytmem, dawkowane powoli, nigdy nie miażdżyły mojego systemu nerwowego jak obrazy wizualne.
Lubiłam, kiedy Mikael Blomkvist parzył kolejną kawę. Lubiłam, kiedy Shantaram wdychał słodki i intensywny zapach Indii i jego przyjaciela Vikrama, który siedział w knajpie, zawsze ubrany w strój z elementami kowbojskimi. Lubiłam nawyki, rytuały, sposób myślenia i czucia bohaterów, z którymi się zżwywałam. Miejsca, w których ich spotkałam były w mojej wyobraźni nie mniej żywe niż domy ukochanych przyjaciół, takie, w których czułam się dobrze. Właściwie te światy nie ograniczały się do kartek książek. Jedną z historii, która najbardziej mnie ukształtowała i złapała za serce, była gra przygodowa Najdłuższa Podróż. Uwielbiałam w niej każdy element wymyślonego świata, czułam, jakby ktoś skonstruował Stark i Arkadię ze mnie samej, z moich lęków, marzeń czy nie do końca dośnionych snów. Nie raz marzyłam, by zapaść się w mroku Fringe Cafe, domu z dala od domu, rozłożyć się na kanapie naprzeciwko szafy grającej i po prostu, żeby świat nic ode mnie nie chciał. Ale się ucieszyłam, gdy na Spotify znalazłam playlistę, która mogłaby tam lecieć. Od tego czasu puszczam ją sobie wieczorami w półmroku i czuję komfort bycia w świecie, który doskonale znam, mimo że jest to świat wymyślony. We mnie samej tak namacalny jak moja pracownia i sklep za rogiem.
Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.
3 komentarze
Nino, a zdradzisz jaka to playlista? 🙏😘
Zabrzmię, jak klasyczna matka, ale jestem pełna zachwytu dla mojej dziesięcioletniej córki, która w sobotę zdała egzamin akrobatyczny na pierwszym poziomie… i nie byłoby w tym nic wielkiego, gdyby nie to, co zrozumiałam: wkurzałam się przez wiele ostatnich miesięcy, że jej nie zależy na wielu sprawach. Że prace do szkoły robi niestarannie, że nawet pisać nie chce jej się poprawnie, chociaż potrafi, a wywalenie jej na dwór z kumpelami, to zadanie bez nadziei na sukces. I dopiero patrząc na nią na kole akrobatycznym, zrozumiałam, że moja córka potrafi włożyć wiele pracy w to, co kocha. Tego dnia miała za sobą kilka godzin treningu pomiędzy egzaminami praktycznymi i przez cały ten czas była staranna, skupiona i szczęśliwa. Jej pokaz dyplomowy był piękny.
Ten poniedziałkowy zachwyt jest też dla mnie, bo to mój mały win win w nieprzegapieniu tego, co naprawdę ważne dla osoby, którą kocham.
Nat – wpisz w Spotify – The longest Journey lub Fringa Cafe! Pierwsze playlisty to będzie to. Zaskakujące, że ten fandom jest wszędzie :).