W lewym dolnym rogu kadru, który wyznaczały szare wieżowce, kłębiły się jeszcze szaro-granatowe chmury. Ociekały wodą, jak świeżo wyjęte z miski sztywne pranie, ale na wprost mnie niebo było już całkiem błękitne. Wiał wiatr i nie był to wcale ciepły wiosenny wietrzyk, ale i nie obłąkańczy wiatr o zimnych, skostniałych dłoniach, który jak głupi okłada palcami po policzkach, gdy stoi się na światłach na Puławskiej. Był to wiatr umiarkowanie silny, mało natrętny i w temperaturze obojętnej dla ciała.

Z wielką przyjemnością wpuściłam w nozdrza zapach czystości. Marzec spuścił na ulicę chwilę temu płatki mydlane śniegu, ale te zostały już tylko w niektórych kępach trawy. Zaraz potem przyszedł deszcz, który nie miał w sobie nic z pierwszej, wiosennej ulewy, która wiele ma wspólnego z pierwszym dniem okresu lub orgazmem.

Nic z tych rzeczy. To był solidny, szary i tak bardzo nijaki deszcz, na jaki tylko stać końcówkę lutego i początek marca. Mimo to miasto było jak wyszorowane. Lśniło czystością, słońce przeglądało się w mokrych karoseriach i ulicach, kałużach i chodnikach a ciemny brud spalin spełzł ze znaków drogowych. Rozcapierzone palce krzaków drżały z radości i podekscytowania. Przejrzyste krople wody zawisły jak kolczyki na uszach drzew i krat osłaniających witryny nieczynnych sklepów. Czy to możliwe, że była niedziela? Przyroda wciąż jednak nie mogła się zdecydować, co zrobić z chmurami. W lewym narożniku prała jak wściekła, pomiędzy zostawiła sporo pustej przestrzeni, którą niespostrzeżenie wykorzystał blady i zaspany księżyc, by wzejść, tak jak pod ziemią wschodziły równie blade i zaspane nasiona i małe listki. Z prawej strony, no i z góry dużo było też chmur jasnych, rzadkich lub bardzo puchatych, jak suszące się pierzyny, ale pogoda ciągle przewalała je po błękitnym i czystym niebie, aż w końcu nawet rzuciła pierzyny na księżyc. Ledwo spuściłam go z oka, a znikł przywalony mokrą bielą.

Pozostało tylko poczucie nowego początku, błyszczący asfalt i przewietrzone ulice. Świeżo uprane miasto ociekało wodą, ale i cieszyło jak szczeniak, którego ktoś w końcu wypuścił z kąpieli, by kręcił tułowiem w dzikich pląsach i natychmiast wytarł się w dywan. Zjadłam jeszcze chaps tego nowego, upranego powietrza i postanowiłam zostawić już księżyc i wrócić do domu. Otworzyć okna, wyszorować podłogi, wstawić świeże kwiaty do wazonu. Chciałam natychmiast uprać zasłony, wytrzeć kurze, przesadzić kwiaty i zacząć wszystko jeszcze jeden raz. Całkiem od początku.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

...

5 komentarzy

  1. Jestes niesamowita z tym malowaniem krajobrazow <3

  2. Blum

    Dziękuję! Każdy znak, że ktoś to czyta jest niesamowicie miły!

  3. Wczoraj była ulewa i poczułam, że to ta pierwsza wiosenna. Zupełnie inny zapach.
    Ale potem spadł śnieg 😉

Leave a Reply

.