Prowadzenie bloga nie jest proste. Ja jestem dinozazaurką z czasów, kiedy blogi przypominały pamiętniki. Wylewało się tam egzaltowane emocje, nie było stocków zdjęć, zdjęcia były robione kalkulatorem, wszyscy mieli po naście lat i nikt ich nie czytał.
Było to dość straszne, ale ja to lubiłam, bo to było bardzo brzydkie i niewykalkulowane. Pisało się, bo się czuło niewypowiedzianą chęć i potrzebę. To chyba z resztą dość znamienne dla nastoletniej uczuciowości. Rysujesz po butach, oklejasz pokój plakatami, filcujesz włosy w dreadlocki i eksponujesz swoje uczucia w sposób ekstremalny.
To, co stało się potem, ma sens, ład i porządek, jest ładne, ale niezbyt mi się podoba. To, co uwodziło mnie w social mediach, to że były one autentyczne. Wynikały z potrzeb i zainteresowań autora. Nie były obliczone na skuteczność i podobanie się, na sprzedaż ani na fejm. Tym właśnie różniły się od programów telewizyjnych, radiowych czy reality TV, która miała niby więcej tej autentyczności wnieść, a wniosła tylko więcej śmieci.
Internet stał się oknem na świat, siecią podobnych do siebie ludzi i to było cudowne. Frida jedynie gdybała, że skoro jest dziwaczką, na pewno na tej ziemi musi być przynajmniej jeszcze jeden taki dziwak. My nie musimy mieć nadziei, my to wiemy. Sklejamy się w grupy, fora, podglądamy się w social mediach i choćbym chciała układać tarota, znajdę przez internet inną czarownicę, która mnie tego nauczy.
W swojej naiwności nadal traktowałam bloga i sm jako medium, poprzez które się mówi. A mówi się wygodnie. Mówi się fajnie, nawet będąc introwertykiem. Robi się sobie kubełek herbaty, głaszcze się psa, siedzi w kocu i się pisze. Nie trzeba od razu stawać na deptaku swojego miasta na skrzynce i wykrzykiwać, że Jezus przyjdzie. Co to, to nie.
Był taki moment, pamiętam go dość dobrze, kiedy znajomi zaczęli mi mówić, że moja przestrzeń odstaje. Zdjęcia są nieprofesjonalne, layout jest, jaki jest, kompulsywnie postuję, nie planuję w blokach czasu, nie sprawdzam słów kluczowych google, nie przygotowuję tekstów na podstawie tego, co najlepiej mi się klika. Nie robię tego, nie, dlatego że to nie jest skuteczne, nie dlatego, że lubię chaos ani brak estetyki.
Robię to, dlatego bo inaczej przestałoby mi się chcieć. W międzyczasie zaczęłam pisać zawodowo. Nigdy nie chciałam pisać zawodowo. Bałam się, że mi się literki wytrą, zużyją, że pisania zacznę nienawidzić, ale nigdy się tak nie stało. Może właśnie dlatego, że zawsze mam swoją przestrzeń, gdzie mogę mówić własnym głosem. Śmiało wygłaszać opinie.
To, co mówisz, powinno być bardziej wyważone — powiedziała, mając na myśli, że powinno być bliżej tego, co myśli ona sama. Powiedziała też: opinie nie są ważne. Jest więcej opinii niż chętnych, by je przejąć.
Nie zraziłam się tym, bo nie wygłaszam swoich opinii w jakimś chwalebnym celu. Wygłaszam je, bo jestem ciekawska i spragniona dialogu, poza tym lubię rzucić ziarno, ale żaden ze mnie rasowy ogrodnik. Rzucam i idę, nie patrzę czy coś wyrosło. Mam zgodę na to, że moje opinie nie kiełkują w innych.
Siłą rzeczy, blog zmienia się razem ze mną. Im jestem szczęśliwsza, tym piszę mniej o uczuciach. Szczęście zawsze wydawało mi się prywatne, pensjonarskie. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale nic Was nie obchodzi moje szczęście i ja to rozumiem. Mnie też nie obchodzi szczęście innych, kiedy jestem szczęśliwa, a kiedy nieszczęśliwa to już w ogóle. Wtedy wolę po prostu wiedzieć, że ktoś czuje podobnie, to jest formą pocieszenia. Można też pisać o świecie, ale ja jestem tym trochę zmęczona, a trochę się boję. Zmęczona, bo zawsze wtedy znajdzie się ktoś, kto w sposób niekulturalny pisze mi coś tak ohydnego, że chętnie walnęłabym na odlew. Nie, bo mnie to osobiście dotyka, ale bo próbuje. Bo tacy ludzie chodzą i sączą swój jad, a skoro tu to i gdzie indziej. Niosą to w świat i myślenie o tym, jest przygnębiające. Boję się, bo o ile wcześniej moje opinie były prywatną sprawą jakiejś tam projektantki ubioru, o tyle teraz wiążą się z moim zawodem. Dużo myślę i z czego jestem bardzo dumna, potrafię tak przyznać się do błędu, jak i zmienić zdanie. Nigdy jednak nie wiem, czy coś, czego nie ubiorę kontrowersyjnie w słowa, nie wróci do mnie, uderzając mnie rykoszetem po latach.
Myślę dużo o tym, że ludzie chcą czytać prawdę, chcą mięsa, ale dostając je, natychmiast chcą zetrzeć cię na proch.
Myślę też o tym, co sama czytam najchętniej. A najchętniej sięgam po recenzje i porady osób, które są mi podobne, bo liczę na ich szczerość i że skoro podpisują się pod tym twarzą, czy to wpis sponsorowany, czy nie, produkt ma ich aprobatę, uważają go za dobry. To ułatwia, bo ja nie chcę sama przekopywać się przez masę ofert, żeby finalnie wybierać sama. Mnogość stała się zaprzeczeniem wolności.
Prawda jest też taka, że sama piszę o tym, co przeżywam aktualnie. Kiedy jestem w kosmetykach to w kosmetykach, kiedy w seksie to w seksie, kiedy w ciele to w ciele, a kiedy w garach, to głównie piszę o jedzeniu. Gdy zainteresuje mnie świadoma moda, idę w tym kierunku. Skoro podejmuję się jednak grzebania się w masie informacji, nie chcę zostawiać informacji tylko dla siebie i puszczam je w świat dalej. Kiedy zajmuję się, tak jak np. teraz ciałem i osiędbaniem, ciężko mi poruszać tematy lifestylowe czy intelektualne… bo mnie one nie zajmują. Dlatego blog zmienia oblicze, co jakiś czas, zawsze podążając za mną.
Piszę uczciwie, czasem niedbale. Oczekuję podobnej uczciwości od innych. Uczciwość rozumiana jako autentyczność w ogóle jest ważna w moim świecie. Wobec siebie też. Dlatego ostatnio coraz częściej klikam •unfollow•. Myślałam, że będą mnie inspirować te zdrowe i piękne surferki i joginki z Australii i Bali, ale mówiąc szczerze, ani tu, ani tam się nie wybieram. Nie obchodzą mnie już miski pełne egzotycznych owoców, bo ich nie jem. Są bezużyteczne. Nie interesują mnie zdjęcia rozumiane, jako pornografia. Nieważne czy to mieszkania, swetry, ciuszki czy piękne dziewczyny, którymi nie jestem. Nie interesują mnie — bo mimo tego, że są w moim klimacie, to nic nie wnoszą w moje życie, zabierają mi czas na czytanie, głaskanie psa, czas na nudę. Nie wywołacie we mnie wyrzutów sumienia, mówiąc, że żyję w bańce informacyjnej, skoro nie chcę czytać i oglądać ludzi, którzy nic nie wnoszą w moje życie. Social media, które kiedyś były wartościowe, przestały być, bo stały się ładne i obliczone na kliknięcia. A ja nie chcę oglądać edytoriali, wszystko mi jedno czy wydaje je Vogue, czy jakaś Kasia. Interesowali mnie zwykli ludzie, którzy chcieli się dzielić tym, co było w nich żywe, a nie tym, wykalkulowane.
Co prawda, nie cierpię na FOMO, ale złapałam się na tym, że nawykowo siedzę na instagramie i oglądam meble, których nigdy nie kupię, cudze salony, cudze dzieci… przecież to mnie w ogóle nie obchodzi. Tracę swoje życie na konsumowanie obrazków, z którymi nie mam nic wspólnego poza poczuciem estetyki.
Unfollowowałam świat. Zostawiłam tych niedoskonałych, tych, którzy dużo mówią w stories, tych, którzy piszą, których rady i rekomendacje naprawdę mi się przydają. Zostawiłam tych, których osobowość mnie bawi, a sposób bycia wzrusza. Zostawiłam sklepy, w których kupuję i chcę być na bieżąco z nowościami. To nie były jeszcze generalne porządki, po prostu scrollując coś uznaję, że już dłużej nie i odhaczam.
Tęsknię za autentycznością.
Interesuje Cię temat social mediów? Zajrzyj jeszcze tu.
4 komentarze
Nie jesteś sama w swoich rozkminach. Praktykuję to od dawna i trzymam się tej samej zasady wobec znajomych na FB, ale to już inna bajka. Myślałam, że tylko ze mną coś nie tak i za dużo myślę. Codziennie mam sto momentów, kiedy z chęcią uciekłbym na chwilę od analizowania i rozmyślania nad wszystkim, bo świat mnie wkurwia 😉 Najważniejsze to mieć świadomość co nam służy!
pięknie to powiedziałaś. też tęsknię za autentycznością. coraz częściej te idealne obrazki jedyne, co mi dają to zagubienie i doła. niby wiem, że to pokazówki, ale jednak.
Tęsknię za autentycznością, więcej – jestem od niej uzależniona. Pielęgnuję ją w sobie. Mimo tego, że dostaję za to po tyłku. Uczę jej innych, choć wciąż niewielu ma odwagę (potrzebę?) wpuścić autentyczność do życia i swoich bebechów. Bo autentyczność boli. Boli bo nie pozwala uciekać od życia. A życie to harmonia. Nie ma życia bez radości. Nie ma życia bez bólu.
Przyznam, że od dłuższego czasu nie przeczytałem tekstu, który byłby bliższy temu co ostatnimi czasy się u mnie dzieje. Zbyt duża ilość bodźców i informacji napływających z każdej strony na dłuższą metę może wykończyć większość osób. Stwierdzenie „kropla drąży skałę” niestety sprawdza się w tym przypadku. Z tą różnicą, że kropel jest wiele a drążoną skałą są nasze głowy. Z moją Partnerką ostatnio właśnie tego doświadczamy. Nasze psychiki odczuwają „zmęczenie materiału”. Zaczęliśmy więc powoli pozbywać się tego co zbędne, wyrzucać to, co nas ogranicza i pęta. Niestety dochodziliśmy do tego stanu przez dłuższy czas i tyle samo czasu może nam zająć wyjście z niego. Jest to możliwe, o ile w porę się zorientujemy gdzie tak naprawdę leży problem.
A autentyczność? W dobie sztuczności jest „towarem” luksusowym, który trudno znaleźć bez przekopania się przez tonę mentalnego plastiku. Jednak można (a nawet trzeba) to zrobić. Kiedy to się udaje, życie nabiera interesujących barw.