Kiedy czytałam książkę Uczeń Architekta, dotarło do mnie, że dziś przeciętny Kowalski jest bogatszy niż dawniej najbogatszy nawet sułtan. Oczywiście, nie mamy skarbca pełnego złota, nie mamy klejnotów, własnego zoo i haremu. Jednak technologia dała nam rzeczy, o których sułtan mógłby sobie pomarzyć, gdyby miał na tyle bujną wyobraźnię rzecz jasna.
Podczas gdy lód do trunków topił się błyskawicznie, był ściągany z gór i był dobrem turbo luksusowym, ja idę po niego do swojej lodówki. Jeśli zapomniałam go zamrozić, po prostu kupię go na stacji benzynowej. Mam nieograniczone możliwości konserwowania żywności- zupki w proszku, liofilizowane owoce, suszone mięso, mrożonki, puszki… czy to dobrze? To już inna sprawa, ale dawniej to było zwyczajnie nie możliwe.
Przyprawy, które kiedyś były środkiem płatniczym, dziś są dostępne przez internet lub w sklepie pod domem, nawet te najbardziej egzotyczne. I jasne, raczej nie stać mnie na wysadzane klejnotami pierścienie i broszki, ale najnowsza technologia umożliwia kupienie sztucznej biżuterii niemal na kilogramy. Tanie bilety lotnicze? Znalezienie się na obcym kontynencie w przeciągu kilkunastu/kilkudziesięciu godzin? Nasz poczciwy sułtan czy król tego nie miał. Nawet król Słońce szczał za zasłonami w swoim pałacu, a wannę dla jego umiłowanej tak długo budowano, że jak po X latach w końcu była gotowa, miłość dawno wywietrzała (a smród pozostał).
DAWNIEJ I DZIŚ.
Pamiętam też moją mamę, która kupowała rzeczy tylko wtedy, kiedy poprzednie się zużyły. Mowa tu o butach, kosmetykach, okryciach wierzchnich. Nie było sieciówek lub nie było ich aż tyle, ubrania nie były tak tanie, nie kupowało się na poprawę humoru, z nudów, żeby zabić pustkę w sobie. Zakupy były przemyślane. Chodziłyśmy nawet do punktu w hali na szczecińskim Manhattanie, gdzie pani cerowała rajstopy i pończochy! Wyobrażacie sobie dziś oddawać rajtki z Calzedoni do zacerowania? Ja bym nawet chciała, ale czy ktoś się dziś jeszcze tym zjamuje?
Teraz jest całkiem inaczej! Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wszystko jest dostępne od ręki, śmiesznie tanie, łatwo się to wszystko psuje, ale nie ma gdzie tego naprawiać lub koszt i zachód są większe niż wartość danej rzeczy. Ciężko sobie wyobrazić, żebyś przekazała swojej córce akrylowy sweterek z H&M, kiedy będzie miała dwadzieścia lat. Jesteśmy wręcz obrażeni, że nie możemy konsumować tak dużo, jak uważamy, że nam się należy. Nie należy się o to obwiniać, reklama i wielkie korporacje zrobiły wszystko, żeby tak właśnie było.
W tym samym czasie nie mamy się w co ubrać, to co zachwycało w sklepie, w domu potęguje zazwyczaj poczucie, że nie jest fajniej, szmaty wylewają się z szafy, pozwijane w kłęby, włosy się elektryzują, wszystko jest fe i ble.
Jeśli w ogóle mamy zacząć rozmowę o modzie, o lesswaste i o fast fashion oraz mądrzejszym kupowaniu, musimy zacząć od REDUCE. Od strony emocjonalnej, wcale nie od marek, praw pracowniczych i składów materiału.
Wykonanie nawet najbardziej fair trade sztuki odzieży, nie jest obojętne dla środowiska. Myślenie o modzie, jako nieszkodliwym poprawiaczu nastroju, czymś lekkim i przyjemnym jest nieprawidłowe, niezgodne ze stanem faktycznym. Przemysł modowy to drugi co do wielkości truciciel planety. Mamy więcej ubrań niż ludzi. Nikt nie chce tych ubrań z drugiej ręki, jesteśmy nimi przesyceni. Nieważne jak bardzo potrafimy je przetworzyć, w jakim stopniu potrafimy je podać dalej, ważne ile w ogóle ich nabywamy i po co to robimy.
PO CO KUPUJĘ UBRANIA?
To ważny punkt na mapie modowej samoświadomości. Kupuję tylko, kiedy muszę? Stosuję metodę 1 za 1? Kupuję dla poprawy humoru albo pod wpływem impulsu? Jestem wielką zwolenniczką podchodzenia do kupowania na zimno, z planem (nawet gdyby wymagało to konsultacji z osobistą stylistką). Lepiej wydać te pieniądze raz, dojść do tego, jakie ma się potrzeby i w czym się wygląda dobrze, niż kupować ładne, byle jakiej jakości ubrania, które do siebie nie pasują i tylko frustrują.
Przyznam, że ja mam o tyle łatwo, że nie kupuję trendów. Obszytych perełkami dżinsów, wzorzystych sukienek w modne nadruki, haftowanych dżinsów, koszulek z aplikacjami, beretów, kabaretek, potarganych nogawek i tak dalej. Czasem trend trafia w mój gust, ale nie kupując trendów dla nich samych, po pierwsze nie czuję, że muszę nadążać za modą, po drugie moje jednokolorowe dżinsy i koszulki w paski po prostu są poza modą. Mogę je nosić, póki się nie zestarzeją.
Aktualnie jestem właśnie na etapie wymiany garderoby, bo ubrania, które nosiłam przez ostatnie 5 lat, dogorywają. Zmieniam też paletę, kiedy miałam czarne włosy i dużo czarnych ubrań lubiłam zimne odcienie. Dziś jednak mam swoje naturalne brązowe włosy, mało czarnych ubrań i kupię inne rzeczy, ale postaram się, żeby nadal pozostały ponadczasowe. Zmieniły się też okoliczności mojego życia, potrzebuję raczej porządnych butów na wyprawę w las niż szpilek, których pracując w domu i spędzając czas w naturze, naprawdę nie mam gdzie nosić i nie chcę, żeby zajmowały miejsce w mojej szafie.
CZY KUPOWANIE W SIECIÓWCE JEST ZŁE?
Rozważam to z każdej strony i wydaje mi się, że jest tak wiele aspektów dotyczących konsumpcji, że ciężko to określić. Z punktu widzenia troski o prawa pracownicze, ograniczenie transportu i lokalną gospodarkę, na pewno lepiej jest kupować u małych, lokalnych firm. Zazwyczaj takie firmy zatrudniają polskie szwaczki, szyją na miejscu, dbają o jakość wykonania, no i łatwiej wpływać np. na sposób wysyłki (prosząc, by nie stosowali plastikowych toreb czy dodatkowych ozdobników). Sama kupuję i w małych firmach i w sieciówkach i w lumpeksach.
MAŁE POLSKIE FIRMY.
Podobają mi się ich projekty, cieszę się, że moje pieniądze trafią do rąk osób z mojego kraju, że łańcuch dostawy jest krótki. Nigdy nie miałam też zastrzeżeń co do jakości wykonania oraz składów. Niestety, często nie podobają mi się użyte materiały. Coś może mieć 100% bawełny lub 100% lnu, ale sam skład to dopiero połowa sukcesu. Chodzi jeszcze o chwyt, czyli to, jak czuć materiał pod palcami. Pranie, zmiękczanie, dodatkowe efekty też są ważne. Czasem coś jest bawełniane, jednak czuć, jakby było sztuczne. Dochodzi też aspekt uprzywilejowania. Koszulka kosztująca 150 zł, sukienka za 300 zł to naprawdę bardzo duże kwoty i ciężko byłoby skompletować całą garderobę w ten sposób.
Kwoty zmieniają się, jeśli podejdziemy do mody w sposób oldschoolowy — mamy niewiele, dbamy o to, reperujemy, kupujemy z potrzeby, a nie z zachcianki. O cenach takich produktów napiszę kiedyś osobny wpis. One są uzasadnione. To my nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni.
LUMPEKSY.
Lumpeksy są super, choć ostatnio znajduję w nich głównie Zarę, H&M i całą masę akrylu z Primarka (fajnie pisze o tym Joanna Glogaza o TU). Jeśli jednak mam kupić sweter z mieszaniny akrylu i poliestru, nigdy nie zrobię tego w pierwszej cenie w sklepie, ani nawet na wyprzedaży, mogę go mieć za grosze w lumpeksie i nie zachęcam marek, do produkcji kolejnych szmat (nie da się inaczej nazwać tego typu produktów, szybko się mechacą, nie oddychają, choć bywają milusie i ciepłe). Tam też kupuję bluzki, sukienki, okrycia wierzchnie, a czasem nawet uda się upolować świetne buty lub kaszmirowe czy wełniane swetry za grosze.
Wadą lumpeksów jest to, że również wymagają od nas uprzywilejowania. Jeśli masz pomysł na swoją garderobę, paletę kolorystyczną, która pasuje do Twojego typu urody, musisz mieć masę czasu, żeby przeczesywać lumpki w poszukiwaniu tego, co pasuje. Mnie w lumpeksie nigdy nie udało się kupić fajnych spodni. T-shirty zazwyczaj są już bardzo zużyte, no i mogę uzupełniać tam garderobę, ale nie są to pierwsze miejsca, w których znajdę coś, kiedy pilnie tego szukam. Co nie zmienia faktu, że właśnie z drugiej ręki mam kilka wełnianych swetrów (pierwotna cena to nawet tysiąc dolarów), wyjątkową vintage letnią torebkę, kilka wspaniałych sukienek i trochę rzeczy z sieciówek, ale w takich cenach, że nareszcie jakość szła w parze z wydatkiem.
SIECIÓWKI.
Mam znajome, które nie kupują w sieciówkach NIC. I bardzo je podziwiam, jednak jeszcze nie jestem do tego zdolna. Ustaliłyśmy już, że nie kupuję na poprawę humoru, nie kupuję trendów i nie kupuję rzeczy w sposób nieprzemyślany. Jeśli jednak potrzebuję czegoś konkretnego, zazwyczaj idę do sieciówki.
Moje legginsy do jogi z Oysho mają już 5 lat i pociągną jeszcze z dwa. Dżinsy z sieciówek żyją w mojej szafie po 5-7 lat. H&M oferuje moje ukochane majtki, które zasłaniają pupę, są bawełniane, czarne, bez ozdobników i wytrzymują kilka lat! O ile bluzy, bombery, buty, swetry, futerka i inne tego typu rzeczy kupuję głównie w lumpeksach, o tyle w sieciówkach kupuję podstawowe ubrania lub rzeczy, które są dobre na mój wymiar (zna to chyba każda osoba, która zmaga się z kupnem dżinsów ze względu na niestandardowe proporcje).
Nie chodzę po sieciówkach, żeby pooglądać ubrań. Nie kupuję dla rozrywki. Jeśli jednak znajdę idealną dla siebie sukienkę — kupię ją. Kupując w sieciówkach, zawsze jednak patrzę na ponadczasowość, skład materiału i jakość wykonania.
Praktycznie nie zdarza się, żebym musiała zareklamować coś, co kupiłam, bo zanim wyciągnę portfel, sprawdzam czy jest to dobrze uszyte, dobre jakościowo i muszę czuć, że powisi w mojej szafie kilka lat (nie sezonów).
REDUKCJA JEST NAJWAŻNIEJSZA.
Z mojego punktu widzenia, najważniejsza jest redukcja. Jeśli kupię sportowe legginsy, dżinsy lub płaszcz i będę je nosić 5-7 lat, mogą być z sieciówki. Mniej sensu miałoby kupowanie ciągle nowych ubrań z eko bawełny i fair trade. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że to nie rozwiązuje problemu nadmiaru przedmiotów, zanieczyszczenia wywołanego produkcją, a potem problemów z utylizacją. Owszem, nie jem zwierząt, ale do dziś nie umiem odpowiedzieć sobie, czy lepiej jest mieć porządne skórzane buty zimowy, czy kupować toksyczną eko skórę i wymieniać je co sezon? Może rozwiązaniem jest kupić prawdziwą skórę, ale z drugiej ręki?
W moim odczuciu najważniejsze jest rozpoznanie swoich potrzeb, rozsądek w kupowaniu i dbanie o przedmioty, by służyły nam jak najlepiej, a później recyclingowanie ich. To nie jest zmiana na poziomie: porzucam sieciówki — kupuję polskie firmy. To jest zmiana na poziomie: przestaję łączyć emocje z przedmiotami, zaczynam szukać satysfakcji i wypełnienia w innych obszarach życia.
Mówię to, jako osoba, którą obchodzi jej środowisko życia, ubrania, wygląd. Kocham piękne przedmioty, czuję się lepiej, kiedy jestem ładna, estetyczne otoczenie sprawia mi przyjemność. Staram się jednak wrócić do właściwych proporcji. Autokreacja nie może być większa niż treść życia. Gdybym była Paulo Coelho, to byłoby moje credo 😉
A jak jest u Was? Jak kupujecie? Co kupujecie? Jak z czasem ewoluował Wasz styl? Co jest ważne? Na co zwracacie uwagę?
*Oczywiście to nie jest wyczerpanie tematu mody. Osobno napiszę o cenach ubrań i z czego wynikają, osobno o tym, jakie materiały są najlepsze dla środowiska i które ja lubię, będą też posty ze stylówkami. Nie jestem szafiarką, mój styl nie jest inspirujący ani zwariowany, ale dostaję takie prośby od Was. Zazwyczaj to, co mam na sobie to i tak ciuchy, które mam od kilku lat, lumpeksy i bardzo mało nowości, więc nie wiem, jakiego rodzaju inspirację możecie z tego czerpać, bo nie da się shop the look, ale skoro chcecie, to ja oczywiście będę to pokazywać.
INNE WPISY O MODZIE, KTÓRE MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ:
Dlaczego we wszystkich sklepach jest to samo?
Co zamiast skóry naturalnej? Poznaj eko alternatywy.
Co naprawdę próbują sprzedać Ci sieciówki?
17 komentarzy
Jestem w ciąży i próbuję z całych sił kompletować nową garderobę z drugiej ręki, tak samo ciuchy dla dziecka i cała ta wyprawka. Nie wiem czy to ma sens bo samo posiadanie dzieci jest tak nieekologiczne, że całe to ograniczanie mięsa, eko kosmetyki i wielorazowe pieluchy nie załatwiają i tak sprawy i jedna bezdzietna osoba wpieprzająca na codzien schabowe i kupująca nałogowo w sieciówkach pewnie nie niszczy tak środowiska jak jedna eko matka z dzieckiem. Trochę marudzę, ale cały czas próbuję zachęcać sie do tych mikro działań, w które raz wątpię a raz trochę wierzę.
Mam świetne spodnie z koko world, które znalazłam dzięki Twojej rekomendacji, ale wciąż boli mnie ich cena, bo choc piękne, nie uwazam żeby były z super jakości bawełny.
Jeżeli chodzi o buty i bycie vege – moim najlepszym zakupem ever są martensy z serii vegan od dr.martens. Noszę je 5 sezon, na mojej nodze bardzo często, a nie mają praktycznie śladów użytkowania, mimo że nic z nimi nie robię. Są nieodróżnialne od skórzanych i noga w nich się nie poci, chyba 6 stów kosztowały i to była swietna inwestycja
Dziękuję za ten tekst! Właśnie jestem na etapie, gdzie dawno nic sobie nie kupiłam i jest mi z tym ok. Noszę dżinsy, które mają już naprawdę 5-6 lat. Ale z drugiej strony chciałabym na przyszłość wiedzieć, po co sięgać, żeby ta rzecz przetrwała lata i nie szkodziła środowisku. Czekam więc z niecierpliwością na wpis o materiałach!
Basiu – dzięki za komentarz. No tak… dzieci są nieeeko, zwierzęta domowe są nieeeko, ale nie dochodźmy do nwiksu, że żeby ocalić planetę trzeba się zabić 😉
Im dłuzej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że po prostu przesuniecie z nadmiernego MIEĆ na małe radości jest ważne. Znam ludzi, którzy są super eko fairtrade, ale konsumują ogromne ilości wszystkiego – ubrań, kosmetyków, biżuterii, przedmiotów do wnętrz, jedzenia itp itd. Czy to jest eko? To jest trudne zagadnienie i każdy sam musi to chyba przemyśleć i wymyślić w jaki sposób wprowadzone zmiany, będą trwałe.
Moje najtrwalsze buty to skórzane buty z sieciówki (o dziwo) kupiłam je z drugiej ręki i mam już kilka zim. Urwał się z nich pasek i musze je oddać do szewca, mam nadzieję, że dosztukuje brakującą część i posłużą jeszcze z 3 zimy.
Co do polskich marek – jakość wykonania jest super. Nic mi się nie pruje, nic nie zaciąga, to jest ekstra. Ale gdyby porównać samą jakość ubrań i ich trwałość, nie widzę znaczącej różnicy pomiędzy lnianą spódnicą z Kokoworld (choć jest przepiękna i dobrze wykonana) a lnianymi spodniami z Medicine, które kupiłam na przecenie za mniej niż 100 zł. Różnica jest jedynie w tym, co jest bardziej etyczne i jak przetwarzane są moje pieniądze.
Dla mnie z jednej strony, to dobry argument by kupować w polskich markach, z drugiej… nie zawsze mnie na to stać. Chciałabym, żeby różnica w jakości była bardziej zauważalna, ja w sieciówkach nie kupuję syfu, kupuję len, kupuję grubą bawełnę, wiskozę, lyocell. Te rzeczy o ile są starannie odszyte, wytrzymają długo. Teraz tylko pytanie kto je szyje, ile na tym zarabia, ile zarabiają projektanci tych ubrań, jaka jest polityka firmy itp.
Chętnie przeczytam o tym dlaczego ubrania u polskich projektantów kosztują tyle ile kosztują. Mam w tej kwestii bardzo mieszane uczucia. Jestem za fair tradem, lokalnymi produktami itd ale płacenie 160 zł za zwykłą bawełnianą koszulkę w kolorze czarnym jest moim zdaniem dużym nadużyciem. O ile jestem w stanie za dobrą kurtkę, buty, czy jeans zapłacić sążnie, bo wiem że te produkty posłużą mi na lata to jednak z takimi basicami mam problem. Te ceny wydają mi sie mocno na wyrost. Tym bardziej jak coś jest z bawełny. Rozumiem że merino lub wełna kosztują więcej. Często szyję ubrania sama lub z pomocą krawcowej i za zrobienie koszuli z 100 % lnu, który zamawiam u producenta i uszyciem tego u krawcowej płacę do 50 zł. za sukienkę do 80 zl. Rozumiem że odpada transport, pakowanie i że krawcowa w małym mieście mniej weźmie ale nadal bawełniany t-shirt za 160 zł wydaje mi się przesadnie wyceniony. Chętnie jednak doedukuję sie w tej kwestii. Może pomijam jakiś ważny aspekt? Pozdrawiam 🙂
Akurat w tym temacie odpowiedzi udzieliła mi marka Kokoworld, ja mogę opowiedzieć od siebie, jak kształtują się ceny w sieciówkach 🙂 Co do krawcowej jestem w szoku. Płacisz bardzo tanio! Kto robi formę, ona czy Ty?
Dziekuje za ten tekst. od kilku miesiecy zmagam sie nad skompletowaniem nowej garderoby. Glownie dlatego, ze wiekszosc ciuchow mi sie zuzylo, (kupowalam glownei w sieciowkach wiec nie jest to trudne ;p ), troche tez dlatego ze nie czuje sie juz jak nastolatka (mam 28 lat) i mam potrzebe zmiany ubran ktore do tej pory wybieralam. Zajmuje mi to wszystko wiele czasu (chodzenie po lumpach, przegladanie stron internetowych u projektantow i marek ktore troche bardziej dbaja o srodowisko i szukanie promek). Czytalam wiele o materialach o sposobach produkcji, nadal wielu aspektow nie rozumiem. Wiem natomiast ze jest sens poswiecic na to wszystko czas bo nie chce kontunuowac zakupow bez sprawdzania metek, nie chce marznac zima, nie chce elektryzujacych sie wlosow i bobczących się akrylowych swetrów
A! Ta wiskozowa sukienka w kwiaty jest super. Ja tez znalazlam na lumpie dla siebie kiecke w kwiaty w ktorej wygladam i czuje sie znakomicie. Postanowilam sobie uszyc u krawcowej taki sam fason z bardziej szlachetnej jednobarwnej tkaniny i niestety okazalo sie, ze jest dosc nudna i nie wyglada tak swietnie jak jej pierwowzor.. staram sie przekonac do kolorow i wzorow :))
Monika – wełna też się bobczy 🙁 ale grzeje! I rozumiem dobrze potrzebę zmiany garderoby, ja ją odkryłam gdy okazało się, że wyglądam bardziej, jak mój pasierb niż mój partner o_0 i chociaż czuję się supermłoda, momenty w których dzieciaki mówią do mnie per pani, albo dziwią się, że uwaga… słucham muzyki 😀 sprawiają, że reflektuję się ile mam lat. I nie chodzi o to, że nie można mieć 40 i chodzić w martensach. Ale mój czarno -rockowy obdarty styl zmienił się razem z moim wnętrzem i teraz chcę kolorów i sukienek… i chcę już od dwócj lat, więc coś jest na rzeczy. Z resztą nie czuję się już dziewczyną ani dziewczyńsko, definitywnie czuję się kobietą 🙂 I o ile nie chcę porpawiać sobie nastroju zakupami, nie chcę żeby kupowanie stało się moim zainteresowaniem, to daję sobie przyzwolenie na to, żeby zewnetrze wyrażało wnętrze 🙂
Co zaś do kwiatów – tak, HM miał też jednolite te kiecki i były smutne. Ale niebieskie kwiaty na pożółkłej bieli to nie jest mój ulubiony motyw kolorystyczny 😀
Bardzo mądry tekst. Od kilku lat próbuję przejść na minimalizm, ale kiepsko mi to wychodzi, bo po prostu jestem uzależniona od second-handów. Uwielbiam tam szperać, poprawia mi to nastrój i czuję po tym dużą satysfakcję. Mam swetry z kaszmiru, merino, super jeansy, wełniane spodnie, jedawbne koszule, lniane koszule. Są to rzeczy naprawdę dobrej jakości za grosze. Niestety łatwo popaść w pułapkę, że skoro coś jest za złotówkę i takie super jakości to żal nie kupić. W rezultacie moja garderoba pęka w szwach i trochę „zaśmiecam” środowisko. Najgorsze jest to, że uwielbiam ubrania, czytanie o nich, szukanie swojego stylu, porządki w szafie i wybieranie stylizacji na kolejny dzień. Obiecałam sobie, że teraz już naprawdę przystopuję i do końca roku nie kupię żadnego ubrania, ale nie wiem czy dotrwam. Nie pomaga też fakt, że koleżanki wiedzą jakie perełki wynajduję i chcą żebyśmy się wybrały na wspólne zakupy. W takich sytuacjach ciężko mi odmówić, bo spędzenie razem miło czasu jest i bycie pomocną jest dobrym argumentem.
Mój styl też ewaluował i teraz nagłe olśnienie, że miało to związek z tym że sama się zmieniłam ;D z kolorowej papużki przeobraziłam się delikatną kolorową gołębicę i u mnie to zmiana ewidentnie na plus ;D W gimnazjum miałam ogromną potrzebę wyrażania siebie poprzez ubiór i trwało to do połowy liceum, potem przez prawie całe studia donaszałam te smutne, choć barwne ciuchy, które nie były już częścią mnie i dopiero na przestrzeni ostatnich miesięcy doszłam do tego jaki jest mój styl i jak chcę wyglądać. Oddałam pół szafy, więc oczywiście musiałam kupić nowy ciuch i prawie wszystko nabyłam w lumpach. To miła odmiana, gdy wszystko miałaś z innej parafii, a teraz jednak w szafie posiadasz więcej basiców i choć lubię łączyć printy to nie muszę się godzinami zastanawiać co założyć bez prasowania, bo prawie wszystko do siebie pasuje ;p
Mam dosłownie 4 ciuchy od etycznych marek i niestety jest to droga impreza. Mimo, że Elementy czy Bałagan podają koszty produkcji swoich ubrań czy butów to nadal jest to kosztowne. Mam 2 pary bałaganów i kocham je bardzo, ale np. podobne buty mogłabym kupić na przecenie w Mango za 150zł, a nie 450 – wiadomo kwestia wyboru i „uprzywilejowania”, bo mogłam sobie na to pozwolić i wiem jak działa fast fashion. W ogóle z butami mam największy problem, bo nie znalazłam zamiennika skóry, który polubiłby się z moimi stopami.
Dla mnie cały ten ruch eko/minimalizm/zero waste, choć ogólnie słuszny to trochę działa na zasadach zarządzania strachem. Nie potrzebuję nawet 5 par spodni, ale jeśli będę chciała kupić ich 10 to nie chciałabym automatycznie czuć wyrzutów sumienia.
Chocolate lady – czy ja wiem czy zaśmiecasz? Coś trzeba z tymi używkami robić, a to nie jest tak, że napędzasz tym rynek „oooo kupują używane swetry, chodźcie wyprodukujemy więcej, żeby trafiły do lumpeksów” 😉
Swoją drogą z radością kupiłabym od Ciebie te wełniane swetry!
Może i straszenie jest uprwnonioe w tej sytuacji w jakiej jest planeta dziś, ale… ja nie wierzę w zmianę poprzez zawstydzanie i zastraszanie ludzi. Oni wtedy wybiorą coś z przymusu, jeśli zmiana ma być trwała, to motywacja i uczucia, które za tym idą, muszą być inne.
Bo skoro zastrasza się ludzi groźbą, że palenie zabija (na pewno zabija, Ciebie zabije, przyspieszy Twoją śmierć, wiemy to) i ludzie nie rzucają, to co tu mówić o jakimś abstrakcyjnym dla większości końcu naszego gatunku i kataklizmach 😉
Chocolate lady, skoro lubisz i umiesz szperać w lumpeksach, wynajdując perełki i jeszcze Cię to odpręża, to może dawaj tym wyszperanym rzeczom drugą szansę i puszczaj je dalej 🙂 Win-win 😉
Ja zawsze wiedziałam, że mam za dużo ciuchów, kocham ciuchy (choć niekoniecznie trendy, podobnie jak Ty). Niestety, moja mama też je kocha i zawsze kupowała mi sporo albo (pół biedy) przekazywała swoje do „doniszczenia”, choć trochę jednak różnimy się rozmiarem. Kiedyś chodzenie po sklepach sprawiało mi przyjemność, zwłaszcza w okresie wyprzedaży, bo tylko wtedy można uzasadnić ceną jakość w sieciówkach, kończyło się tak, że zamiast jednej porządnej bluzki miałam 5 takich po 20zł. Równolegle, kocham lumpeksy, choć sama nie mam do nich takiego talentu jak (znów) moja mama, ale najbardziej dumna z siebie byłam, kiedy szukając konkretnej rzeczy, czyli sukienki na wesele, wybrałam się do jednego z takich wielkich lumpów w Krakowie i upolowałam czerwoną, minimalistyczną piękność z COS za całe 30zł, ale zazwyczaj po sprecyzowane potrzeby uderzam do sieciówek, ale polecam też Vinted, hasło „vintage mom jeans” spowodowało, że kupiłam piękne i trwałe Levisy 501 za 50 zł! Do tego nie lubię wyrzucać ciuchów, przywiązuję się do nich, łączę z nimi wspomnienia i lubię je wybrzebywać z szafy po dłuższym czasie, bo wtedy czuję jakbym miała nową rzecz. Ale doszłam w pewnym momencie do ściany, którą jest wyprowadzka z miejsca, w którym mieszkałam przez ostatnie 6 lat i musiałam zmierzyć się z tym ogromem zgromadzonych ciuchów, skonfrontować minimalizm z zero waste i zrobić ostrą selekcję. Część poszła do kosza, część do DPS lub PCK, na sprzedawanie nie miałam zbyt dużo czasu, niestety i tak ogrom zabrałam ze sobą do domu rodzinnego, a stąd muszę przygotować się na wyprowadzkę za granicę. I tu okaże się pewnie, jak niewielu rzeczy będę potrzebowała przy ograniczonym, samolotowym bagażu. Dzięki za ten post, wybacz za długi komentarz, pozdrawiam i ściskam!
Agnieszka – długie komentarze to moje ulubione komentarze!
Duże zmiany w moich ciuchowo-zakupowych zwyczajach zaszły po pojawieniu się dzieci.
Przede wszystkim kupuję znacznie mniej ubrań. Po pierwsze – dlatego, że szkoda mi kupować rzeczy które i tak zaraz zostaną zniszczone (dzieci strrrrasznie brudzą; biały t-shirt za ponad 100zł odpada). Po drugie – ciuchowe zakupy z dwójką urwisów (roczniak i trzylatek) przy boku są praktycznie niemożliwe. Właściwie to chyba jestem przegięta w stronę niekupowania – chodzę jak szmaciara i, gdy spojrzę w lustro, widzę że niektóre rzeczy wymagają wymiany ale jakoś nie mogę się za to zabrać.
Mój styl także zupełnie się zmienił: w liceum i na studiach nosiłam prawie wyłącznie czerń (do tego jakieś ćwieki, martensy, platformersy, gorsety itp) a kiedy zaszłam w ciążę to przekręciła mi się w głowie jakaś korba i przestałam się czuć dobrze w czerni i takim stylu, przerzuciłam się na jasne neutrale (szary, beż) i mokasyny – zadziwiające jak ciąża zmienia nie tylko ciało ale i wnętrze 🙂 Od czasu tej zmiany na czarno ubrana byłam raz (na pogrzeb) i jakoś nie mogę przekonać się do tego koloru.
Twój post (jak również wspomniany przez Ciebie post Joanny) zmotywował mnie do przeliczenia ile ciuchów kupiłam w minionym roku. Wyszło mi 16 sztuk. Głównie lumpeks i wyprzedaże. Czy to dużo? Nie wiem. Wszystkie te rzeczy nadal lubię, noszę i jak na razie się nie rozpadły 🙂 Wszystko to były przypadkowe zakupy i ten system (a raczej brak systemu) mi odpowiada. Jak mam kupić coś konkretnego to szybko dopada mnie rezygnacja – nigdy nie mogę znaleźć rzeczy która spełnia moje wymagania.
Kiedy nudzą mnie moje ubrania i chce mi się czegoś nowego to idę do piwnicy. Mam tam wór ze starymi ubraniami i zawsze znajdę coś, co po odleżeniu znowu mi się podoba 🙂
Pozdrawiam i czekam na kolejne posty okołoubraniowe 🙂
Anna ja nie zaszłam w ciążę, ale też nie lubię już być cała i na okrągło w czerni. W dodatku zaczęły mnie męczyć obcisłe spodnie i teraz wolę luźne, a najchętniej to sukienki midi i to w nadruki jak widać po poście. Czuję się w nich superkobieco, a kiedyś najbardziej kobieco czułam się w czarnych dżinsach i ramonesce.
Ale też chyba w ogóle złagodniałam, mam inny vibe wewnątrz i ten pancerz z czerni nie jest mi już potrzebny (choć czasem wracam, kocham czarne stylówki za łatwość zastosowania i efekt).