Kochany pamiętniczku,
jestem życiową boidupą i żadne tatuaże ani bitchfejs tego nie zmienią. Wróć. Byłam życiową boidupą. Jeszcze trzy lata temu tak okropnie się bałam popełnić błędu, podjąć złej decyzji. Spieprzyć sobie życia. Wszystko musiało być perfect według wyreżyserowanego scenariusza mojego dreamlifu. Kojarzysz tę bajkę? Czułaś kiedyś ten paraliżujący lęk, że nie sprostasz?
Kiedy o tym pomyślę, kiedyś byłam bardzo bezkompromisowa, wolna i odważna. Ale to nie jest bardzo trudne kiedy mieszkasz z rodzicami, masz trochę problemów z własną głową i emocjami i czujesz, że nie masz nic do stracenia. Jest trudne kiedy masz zobowiązania, pozaczynane sprawy i „rzeczy w toku”. Kiedy możesz coś stracić i boisz się, że jeśli powinie ci się przez twoją własną nieudolność noga, będziesz sobie pluć w brodę do końca życia. Tak bardzo wierzyłam w swoją sprawczość, że wepchnęła mnie ona w niemoc podejmowania decyzji.
Jak działa ten mechanizm? Bardzo prosto. Zaczynasz oczekiwać od siebie tak dużo, że w pewnym momencie nie jesteś w stanie podjąć samodzielnie żadnej decyzji, bo konsekwencjami będziesz obarczać tylko siebie. Więc pytasz wszystkich dookoła o radę. Poddajesz się okolicznościom zewnętrznym licząc na to, że jeśli przydarzy się fakap, będziesz mogła przynajmniej być ofiarą, no bo do licha – przecież to nie wina twoich złych decyzji. To bardzo fajna teoria, szkoda tylko że maksymalnie krzywdząca i prowadząca do niesatysfakcjonującego życia, w którym jesteś dużym berbeciem sparaliżowanym lękiem. I na co ci to? Ano na nic. Przynajmniej mi było na nic kiedy po prawie 6 latach rzucił mnie chłopak, którego uważałam za swoją drugą połówkę. Kiedy atmosfera w mojej pracy stała się nieznośna. Kiedy miałam problemy rodzinne albo finansowe. Nie cierpiałam mniej i nie było mi lepiej. Rośniemy w kryzysie. Prawda znana jak świat, nikt jednak z nas kryzysów nie lubi no i ileż można rosnąć, co nie? Ale życie się działo, a kryzysy nadchodziły i musiałam z nimi dawać sobie radę. Sama, pod ramię z przyjaciółmi, pod ramię ze sprawdzonymi osobami i totalnie nowymi, które nie wiem skąd się brały nagle dookoła mnie. Mój strach przed pomyłką nie uchronił mnie ani przed smutnymi wydarzeniami, ani przed niezadowoleniem. Za to jak już zostałam sama pewne było jedno – laleczko jesteś duża, musisz wymyślić siebie na nowo i nikt za ciebie nic nie zrobi.
Trzy lata później, a niebawem będę mieć 29 lat, mogę powiedzieć – te wszystkie syfy i kryzysy chociaż bolały, przydały mi się i jestem WDZIĘCZNA, za to że mi się przytrafiły. Teraz nareszcie mam jaja, żeby… powodować kryzysy w moim życiu sama. I wiesz jak to smakuje jak wplączesz się sama w tarapaty? PYSZNIE i wybornie. Mówię to całkiem serio. Weszłam w związek, który wszystko wskazywało na to, że się uda, a nie udał się. I umiałam go skończyć, bo mnie nie bawił. I nie cierpiałam jakoś przesadnie. Okazało się, że wszystkie doświadczenia są krzepiące, nawet jeśli najpierw są trudne. Okazało się, że rozsądnie podejmowane decyzje bywają o kant dupy rozbić, bo życie jest nieprzewidywalne. Tamten związek był racjonalny, serio! Na mojej checkliście odhaczałam kolejne punkty w stylu „okurkarurka jesteś idealny!”. A kiedy poznałam mojego P. ja miałam 19 lat, on 27 i mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach Polski. Łączyła nas tylko wrażliwość, miłość do tatuaży, palenie papierosów i punkrock. Moi rodzice byli średnio zadowoleni, że właśnie planuję wyprowadzić się z domu i zamieszkać na drugim końcu kraju z takim starym gościem. A mimo to byliśmy bardzo szczęśliwi razem przez wiele lat. Późniejszy związek, któremu kibicowali wszyscy nie udał się choć obiektywnie nie było żadnych przeszkód, żeby miało tak się wydarzyć. Ale to właśnie jego zakończenie dało mi siłę, żeby podejmować swoje decyzje. Nie słuchać znajomych, nie pozwalać rodzicom sobie doradzać. Słuchać siebie i działać. I odkryłam, że chociaż czasem boli, działanie i kroczenie własną ścieżką daje niebywałą siłę i zaufanie do siebie. Daje też samopoznanie.
Doświadczam tego na wrotkach. Kiepsko jeżdżę, bo mało jeżdżę. Dwa lata temu miałam bardzo niemiłe złamanie ręki. Bolesne i niezbyt lajtowe. Byłam sama w Krakowie i tłukłam się tramwajami i autobusami po sorach. Potem długo bałam się upadku. Byłam przekonana, że upadek skończy się bólem i kolejnym złamaniem. A w tym roku powiedziałam sobie – aaa tam. Fuck it. I kilka razy wywaliłam się mocno. Potem kupiłam deskę. Pierwszą w życiu. I wywaliłam się znów. Dwa razy, dokładnie tak samo jak podczas złamania. Na tę samą rękę. I bolało, spuchło, ale w gruncie rzeczy nic się nie stało. Nigdy nic się nie dzieje. Po prostu zaczęłam narażać się na siniaki, stłuczenia, zdrapaną skórę kolan i przestałam uważać, że lepiej jest żyć nie ryzykując. Zaczęłam podejmować wyzwania z pełną akceptacją, że niepowodzenie, ból czy dyskomfort jest częścią zabawy. I że to jest okej.
Tak też zaczęłam pracować pisząc. Tak też zaczęłam mówić publicznie. Tak też zakochałam się znów, głęboko i dziwacznie, w mężczyźnie, którego sytuacja daleka była od prostej, jasnej i łatwej. Wszyscy dookoła mówili „noł, noł”. Blimsien nie idź tą drogą, a jeśli to jeszcze możliwe, prosimy, zawróć! Ale ja wiedziałam swoje! I co? No nic, rzeczy pokomplikowały się jeszcze bardziej i nie były łatwe, a czasem były bardzo nieprzyjemne. I nie umarłam. I cieszyłam się każdą chwilą tego uczucia, tego człowieka, tego porozumienia. I nie musiałam bać się tego poplątania z pomieszaniem. Ani pytać nikogo co by zrobił na moim miejscu. Ani nawet zastanawiać się „a co jeśli się nie uda”? Do jasnej ciasnej, myśląc w ten sposób nigdy nie wymyślilibyśmy samolotu, rakiety by lecieć nią w kosmos ani nawet zmywarki. Ja tam w kosmos się nie wybieram, ale zmywarka jest nie do przecenienia.
Więc jeśli też jesteś boidupą – perfekcjonistą, chcę Ci wysłać teraz pocztówkę ze szlaku pełnego ostrych kamieni, cierni i ładnych zachodów słońca. Oto co piszę do Ciebie na odwrocie:
Cześć Droga,
Nadal siedzisz w fotelu? Ja wczoraj obiłam dupę mocno. Wydałam całą kasę i myję się na stacji benzynowej, ale za tydzień mam dotrzeć do hotelu, w którym jest spa, to sobie dychnę. Zbiłam dupę spadając ze skały, ale muszę powiedzieć – zachód słońca nad ocenem – pierwsza klasa. Spotykam masę życzliwych ludzi i wiatr pieści moją twarz. Dziś nie mam już funduszy na super obiad, więc zażeram chleb z oliwą i pomidorami. Fuck you „no gluten”. Jest pysznie. Czasem biednie, czasem bogato. Czasem boli i szczypie, czasem nawet leje, ale nadal uważam, że pogoda ducha to ta, która liczy się najbardziej. Cieszę się, że wyruszyłam. Dołączysz?
P.S Autorka powyższej notatki naprawdę prowadzi dzienniczek. I ostatnio zapisała w nim tak:
„Czuję, że dobrze sobie radzę bez cudzych rad, nawet jeśli jestem zagubiona i kiepska z nawigacji. Mam wewnętrzny kompas, którego kiedyś tak bardzo bałam się używać. Popełniam swoje własne błędy i jestem z tego zadowolona, bo czuję wartość tych przeżyć. Zawsze (a przynajmniej od kilku lat) wyobrażałam sobie, że jeśli okoliczności zewnętrzne coś popsują to będę tylko ofiarą, a jeśli sama zawalę, będę zwykłą idiotką. Ale prawda jest taka, że okoliczności zewnętrzne traktowały mnie jak piłeczkę do ping ponga, podczas kiedy moje własne decyzje i błędy prowadzą mnie krętą, ale jakże malowniczą trasą widokową. Więc to w porządku. Pozwolę sobie tak bardzo błądzić i się mylić jak tego potrzebuję. W głębi serca bowiem wiem, że przecież wszystko to w dowolnym momencie da się naprawić w ten czy inny sposób. Że liczy się życie i oddychanie, a nie rdzewienie w bezruchu. W bezpiecznym oczekiwaniu na lepsze/gorsze czasy, które zwyczajnie człowieka zabiją”.
A teraz ruszaj. Pobłądź trochę ze mną 🙂
24 komentarze
Super!przechodzę podobny okres. Zdzieram kolana i jest bosssko!!!
Idealnie trafiłaś i zrobiłaś mi dzień! Wchodzę w to i z wielką przyjemnością w najbliższym czasie pobłądzę 🙂
U mnie podobnie! Od zera,od nowa i jest super! Ale wg mnie warunki do tego muszą być choć ciut sprzyjające ☺ KasiaJ
A już miałam wyłączać kompa…
Jesteś boska!
<3 <3 <3
Tego mi było trzeba! Od razu lepszy dzień 🙂
Idealnie. Tego potrzebowałam!
Obok takich tematów nachodzą mnie refleksje duże i małe i jest taki „zing!” – nagle wszystko jaśnieje, staje się proste i jakby dostępne, na wyciągnięcie ręki. Ale ta właśnie jak to ujęłaś” boidupa” za plecami przytula się mocno, kurczliwie i jakby zatrzymuje tą wyciągniętą rękę w powietrzu i co? I wydech. Wycofanie.
Za dużo ruminowania i czasu marnowania. Za mało działania i otwartości na to co idzie. To jednak jest sztuka iść przez dżunglę między tymi krzaczorami, nie niszcząc przyrody dokoła, bo bogu ducha winna, ale mieć tą siłę, samozaparcie i wiarę w siebie – we własne decyzje. Samopoznanie. Jakby nie było to wieczna wędrówka. W sensie żyjesz aż do śmierci. There is a limit. Heh.
Muszę nabyć coś na rdzę 😛
Pozdrawiam gorąco:)
Uwielbiam Twojego bloga! Tyle pozytywnej energii, którą łapię za każdym razem, gdy czytam posta. Życzę udanej podróży. Ja też mam taki okres. Wreszcie wyprowadziłam się z domu, znalazłam pracę i nie boję się, ze nie pogodzę tego wszystkiego ze studiami dziennymi. O dziwo nawet rodzina to zaakceptowała, a myślałam, że będzie ciężko. Moje lata dwudzieste zaczynają się cudoooownie. Wystarczy trochę odwagi 🙂
Kiedy mój mąż zaproponował mi, że kupimy sobie longboardy i nauczymy się jeździć, pomyślałam, że nie dam rady i wywalimy kasę i energię w błoto. Że będzie jak zawsze, z tenisem, jogą, chodakowską, i tysiącem innych rzeczy. Poza tym, obolaboga, pracuję w aptece, nie mogę się połamać, nie mogę mieć pozdzieranych łokci, przecież już na moje podrapane kotem ręce wszyscy patrzą z politowaniem. Już nie mówiąc, że wyprowadziliśmy się z większego miasta i przecież nie chcę, żeby mnie pacjenci widzieli na desce w parku, a tutaj wszyscy się znają, przecież nie mam nastu lat. No ale że wiosna i inne takie, stało się.
Chociaż nie umiem „longbard dance”, który wygląda naprawdę przepięknie, szczególnie w wykonaniu lasek, to w tym roku nie doświadczyłam niczego tak świetnego, jak cruising po promenadzie z widokiem na morze i zachód słońca. Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że jeszcze w życiu będę robić takie fajne rzeczy, popukałabym się po głowie. Nauczka na przyszłość, by nigdy nigdy nigdy nie mówić sobie, że jestem za stara. Że żal, że wstyd, że to nie dla mnie. No i żeby być dziewuchą z krwi i kości, zawsze. I że nawet jeśli 30stka coraz bliżej, to to przecież są początki, a nie preludium do emerytury.
Kurczę, ale trafiasz!:)
Jeny, co ja bym bez ciebie zrobiła! Co gorszy okres w moim życiu, wchodzę na twoją stronę i nowy post podnosi mnie na nogi. Wielkie podziękowania za tą motywację!
oł maj gat… czytałam Twojego bloga jak byłam w gimnazjum (10 lat temu około, miałaś blog na blogspocie chyba) i nie wiedziałam, że coś jeszcze piszesz, teraz normalnie mi się zrobiło tak miło jakby mi ktoś kakao wylał na serce (chociaż nie wiem czy to by było miłe dosłownie), tak się cieszę, że wszyscy udostępniają ten wpis i go znalazłam 🙂 byłaś wtedy moją idolką
Dzięki Blum za to co robisz! Skłaniasz do myślenia i dodajesz energii i siły.
Zabawnym jest fakt, jak dużo czasu człowiek poświęca na roztrząsanie nad swoim wyborem. Plan, owszem, czasem jest wskazany. Jednak spędzając życie na planowaniu nie pozostanie czasu na realizację. Działanie prowokuje do myślenia. Także fakt, warto opuścić ciepłe gniazdko i żyć. Zgadzam się.
Przytul mocno boidupę i skacz z urwiska. Dopiero w połowie drogi w dół powiedz jej, że przecież masz spadochron 🙂 i tak naprawdę nie musi się o nic bać.
Niby fajnie, też tak kiedyś miałam ale… z wiekiem staję boidupą, no bo ile razy można zaczynać od zera. Kto zatrudni podstarzałą kobietę, która tak naprawdę nie ma nic, wszystko poświęciła dla faceta który wydawał się tym jedynym( i tym danym momencie tak było) jednak ona się rowizja, chce się rozwijać a on kroczy swoją droga i nie chce zaakceptować jej ścieżki. I co po raz kolejny to samo, to zaczyna być jak ucieczka, a nie jak podejmowanie decyzji dla własnego dobra… Oczywiście super się dzieje u Ciebie, próbuję się w to wpasować ale chyba już mi brakuje odwagi… Podrawiam
Seenna – moje życie nie jest tylko różowe. Teraz akurat mam trudny czas i staram się wiele rzeczy zrozumieć.Podglądam też innych i to jak sobie radzą. Mam przekonanie, że autentyczność jest wartością. Nawet jakby trzeba było zaczynać od zera co jakiś czas.
Nie chciałam nikogo urazić moim wpisem, ja wiem że nie zawsze jest różowo. Tak jakoś poczułam i dziękuję że po przeczytaniu wpisu uzmysłowiłam sobie co we mnie siedzi. Pozdrawiam
Post sprzed prawie pół roku ale „zajebisty” bo nie znajduję innego słowa na niego. Szacunek ogromny. Mimo, że jesteś ode mnie młodsza, cenię Twój wpis, właściwie wpisy bo się trochę zaczytałam. Widocznie potrzebowałam dziś Twoich słów i są ogromnie motywujące 🙂 Podoba mi się notka napisana grubszymi literkami, a szczególnie taki wniosek, że lepiej żyć pełnią życia niż wegetować i gapić się w telewizor. To tak sobie podsumowałam, ale nadałaś nowego tchnienia mojej nowej wierze w siebie. A będzie mi potrzebna bo w przyszłym roku chcę wyjechać w inne miejsce i zacząć wszystko od nowa. Pozdrawiam Cię słonecznie mimo że jesień 🙂
Basiu – życzę powodzenia i trzymam kciuki!
ja już boję się coraz mniej. Życie jest jakie jest – już nie boję się, że coś nie wyjdzie – będzie jak będzie. Akceptuję to.
już się nie boje porażek, bo czym jest porażka? To, co myślimy o danej sytuacji zależy przecież tylko od nas, a nie od sytuacji.
Nawet lądując po raz 10 u rodziców bez pracy i planów ( tego bałam się najbardziej) – to jest etap, tylko jakiś etap. Akceptuje. Tylko tyle. Trzeba to docenić i z otwartym sercem i z ogromnym zaufaniem dla życia żyć.
Życie jest dużo łatwiejsze kiedy się odpuszcza, kiedy przestaje się spinać.
Trzymaj się Blum! Pozdrawiam z mojej ścieżki – niebezpiecznej, czasem bolesnej, ale zupełnie mojej! Dziewczyńskiej i pełnej ufności i miłości! 🙂
Po raz kolejny jest mi lżej na duchu, kiedy widzę, że gdzieś obok są ludzie, którzy zwyczajnie wstają, otrzepują kolana i nie tylko idą dalej, ale i dają jasny dowód na to, że to się opłaca, że zadrapania, okaleczenie czy złamania to część procesu, ta odwaga i pewność kroczenia, chociaż czasem noga się mocno powinie, napawa mnie pewnym rodzajem dumy, ale i zadumy; tym bardziej mnie to rozwala, im mniej Was znam. To czucie tożsamości przekonań, postaw i ducha zawsze mnie nieco smuci; przychodzi chwila kiedy słowa przestają mieć znaczenie i nie niosą tego co wyrażają emocje. Może stąd moje ciągoty do sci-fi i romantycznych wyobrażeń na temat telepatii, która pozwoliłabym mi wyjaśnić tak wiele, jak ponoć potrafi „jeden dotyk dłoni” 😉
Nadal jestem perfekcyjną boidupą z wielkimi zadatkami na superbohaterkę, ale gdy ostatnio sama przed sobą przyznałam, że „rzeczywistość kwiczy”, poczułam jakby wskoczyła na tę właściwą drogę mocy i odwagi. Tym mocniejsza się staję, im więcej widzę podobnie kroczących lub lepszych od siebie 🙂
Jagoda Ol – tak rozumiem siłę dzielenia opowieści. To nie dzielenie się prywatą, ale wzmacnianie i dodawanie odwagi innym. I to jest cudowne i dziękuję za to, że dzielicie się swoimi przeżyciami w komentarzach <3
Ej, a ja naprawdę nie wiem jak to jest, że wchodzę na Twojego bloga rzadko, ale jak już wchodzę to wejdę akurat w taki post, który znajduje słowa na to, co właśnie przechodzę i czuję…
To było trochę takie moje marzenie za dzieciaka, żeby jak starszy brat i chłopaki z osiedla śmigać na desce, ale jakoś nigdy nie podeszłam do tego na serio – aż do teraz, tyle lat później, na chwilę przed moimi 25 urodzinami i wiele, wiele kilometrów od domu. Najpierw byłam w tym bardzo nieśmiała, wiesz, trzymanie się ściany i takie rzeczy… Aż raz byłam u bardzo bliskiej mojemu sercu osobie, która jeździ od lat i ona powiedziała mi tylko jedno: „nie no, wiesz, to wcale nie jest aż takie trudne, jedyne czego musisz się nauczyć to przestać się bać upadku” i wzięłam te słowa wyjątkowo poważnie 😉 – tak poważnie, że nie umiem policzyć, ile narobiłam sobie od tamtego czasu siniaków, w tym momencie leżę w łóżku ze skręconą kostką, ale frajda jest!
I te słowa mojej przyjaciółki staram się mieć z tyłu głowy nie tylko gdy jeżdżę. Zorientowałam się, że dla mnie bycie życiową boidupą wiązało się zawsze z próbą sprawowania kontroli nad tym, co się dzieje, nad moimi związkami, nad uczuciami innych, nad wszystkim. Byłam strasznym control freakiem bez zdawania sobie sprawy z tego nawet, jak nie szło po mojej myśli to znaczy, że szło źle. Ale świadomość tego to zakup biletu w jedną stronę i od teraz już się nie da zawrócić – tak przynajmniej czuję. I cholera jasna, wierz lub nie, ale ja ryczę po nocach i budzę się pełna niepokoju, bo ja się tak tego braku kontroli boję. Boję się, ale siniaki, skręcone kostki i otarcia – te przenośne – są warte całej tej zabawy i to zabawę będę pamiętać bardziej niż ból. Nie chcę już dłużej mieć kontroli, chcę… No dobra, to zabrzmi patetycznie, ale powiem to: chcę po prostu żyć naprawdę! Więc inni niech się pukają w głowę – ja tam wiem, co robię.
Dzięki za super post. Potrzebowałam go.
M. tę samą drogę przeszłam <3