Dzięki zaskakującemu zaproszeniu od znajomego-nieznajomego, poleciałam do Tromso. Pierwszą część opowieści możecie przeczytać TU. W drugiej, opisuję wrażenia z samego Tromso w bardzo niskobudżetowym wydaniu.
Nie wiem jak niżej, ale u góry Norwegia jest piękna pięknem gry komputerowej lub baśni. Jest zimno i sucho i paradoksalnie wcale nie czuć mrozu, który przenikałby przez skórę aż do kości. Nawet podczas burz śnieżnych, których doświadczam tu kilkukrotnie, nie marznę. Trochę jakby to był dziwaczny sen, w którym jest obraz i dźwięk, ale brak innych zmysłów.
Norwegia nie pachnie. Jakby zimno kasowało wszystkie zapachy. Nie ma też smaku. Wyjątkiem może jest szopa Bartka, która pachnie ciepłym zapachem drewna, takim jak pachną sauny.
Na cały wyjazd mam ze sobą równowartość ok. 300 złotych. Potrzebuję pieniędzy, żeby dostać się z lotniska na przystanek i z powrotem. W razie, gdybym miała jakiś niespodziewany zakup albo gdybym nie dała rady z jedzeniem.
Nie wiem, co stało się ze zdjęciami, które zrobiłam. Nadal nie nauczyłam się, robić kopii zapasowych na oddzielnym dysku i teraz, rok po wyprawie część z nich przepadła. Dlatego nie zobaczycie mnie, jak śmiało nurkuję w kontenerze ze śmieciami.
Umowa była taka, że transport jest po mojej stronie — reszta leży po stronie Bartka. Uprzedzał mnie już na początku, że to nie będzie hotel pięciogwiazdkowy, a ja się bardzo ucieszyłam, bo ja hotelową dziewczyną nie jestem. Pożyczyłam od Wojtka miękkie rękawiczki, Bartek wyposażył mnie w dziurawe (mówi, że przegryzły je szczury), ale za to wełniane skarpetki. To druga para, którą trzeba nosić. Śpię na jego łóżku, na porwanym prześcieradle, ale w domku jest bardzo ciepło i czuję się tu bezpiecznie i dobrze.
FREEGANIZM JEST NAJTAŃSZA OPCJĄ WYŻYWIENIA W TROMSO.
Wiedziałam też od początku, że jedzenie w Norwegii jest drogie. Płacę za nie tylko raz przez wszystkie 5 dni. Zamawiam w knajpce w centrum miasteczka pizzę. Wygląda jak zapiekanka na krakowskim Kazimierzu i mniej więcej tak samo smakuje. Za obiad płacę ponad 100 zł. W drodze powrotnej, na lotnisku nie stać mnie nawet na gumę do żucia. Lot jest opóźniony o kilka godzin, a ja głodna. Kupuję prażynki. Na wodę butelkowaną również mnie nie stać.
Właśnie dlatego Bartek żywi się freegańsko. Obiecuje mi nurkowanie w kontenerach na tyłach marketu, a ja obiecuję, że będę w zamian gotować. Pisałam o freeganiźmie pracę na studiach, ale nigdy w życiu nie jadłam w ten sposób i jestem podekscytowana, że nareszcie zobaczę, jak to wygląda w praktyce.
Interesuje mnie wszystko, jednakowo wymiar oszczędzania już wyprodukowanej żywności, interesuje mnie możliwość życia poza systemem, interesuje mnie, co da się z takiego jedzenia zrobić. Bartek mówi, że w jego firmie wszyscy żyją w ten sposób, oprócz przewodnika, który ma żonę i dwójkę małych dzieci. Z dziećmi wolą po prostu nie ryzykować. Zasady są proste – nurkować w kontenerach można dopiero po północy. Inaczej uruchomicie ochroniarza, który nie tylko Was przegoni, ale też pozamyka śmietniki dla całej reszty freegańskiej społeczności w Tromso. To by był game over!
Idziemy długo, przechodzimy pieszo całe miasteczko, żeby dotrzeć na tyły dwóch supermarketów. W jednym z nich kontener zamknięty jest w grodzonym pomieszczeniu, w drugim stoi po prostu na tyłach. Bartek instruuje mnie, co robić, kiedy pojawi się ochrona. Nie powinnam uciekać, mam zachować spokój. Czuję się tak, jak wtedy gdy mam 19 lat i kumple zabierają mnie na malowanie kolejek, a ja mam patrzeć czy nikt nie idzie. Nie umiem kłamać, byłabym kiepską złodziejką, strach mnie paraliżuje i, mimo że nikt nie będzie do mnie strzelał, za to, że grzebię w śmiechach, bardzo się denerwuję.
Strach ustępuje uczuciu obrzydzenia, kiedy świecimy czołówkami i przewalamy żywność w kontenerze. Jest mi smutno. Pakowany łosoś, masa brokułów, pomarańcze, sałaty i gotowa żywność, wszystko szczelnie opakowane w plastik (co akurat dobrze robi freeganom, przynajmniej jak coś się popsuje, nie utytła opakowanej reszty produktów), ile tego się wyrzuca!!! Bartek z wprawą wyławia swój ulubiony deser i kawałki ciasta o najlepszym smaku, które są zapakowane na tacce i tylko lekko po terminie ważności. Ja skupiam się na gotowych sosach i warzywach.
Niestety mamy pecha, w Norwegii chwilę temu były święta, więc w kontenerach nie ma świeżej dostawy. I tak udało nam się zdobyć po dwie siatki, które ciągniemy przez całe miasteczko do domu.
Później przygotuję z nich potrawkę warzywną z kaszą lub ryżem. Spokojnie mamy też coś na śniadania i kolacje. Żywność, której Bartek nie zużyje (nie je np. mięsa) puszcza czym prędzej dalej, do znajomych. Pytam, czy ludzie zajmujący domek wiedzą skąd pochodzi jego jedzenie. Mówi, że nie, że pewnie brzydziłoby ich to jeszcze bardziej i że stosunki są wystarczająco napięte.
Byłam tak ciekawa jedzenia ze śmietników, ale zapomniałam, że mam fobię spożywczą. Brzydzę się cudzych kanapek, nie lubię jeść jedzenia gotowanego przez ludzi, których nie znam, niechętnie kupuję też gotowe produkty w sklepach, bo zawsze wyobrażam sobie, co się dzieje na halach. Pytam Bartka jak długo zajęło mu pozbycie się oporu czy uczucia obrzydzenia wobec kontenerowych łowów. Nawet jeśli wyglądają ok, w nosie ciągle czuję zapach śmietnika, a przed oczami zgniłe jarzyny. Bartek śmieje się ze mnie i mówi, że zwykle uczucie obrzydzenia mija po trzecich zakupów w supermarkecie, za które trzeba zapłacić. Jedzenie jest tu bardzo drogie.
TROMSO JEST MAŁE.
Mimo że Tromso jest stolicą regionu i siódmym co do wielkości miastem w Norwegii, jest to mała mieścina na wyspie. Są tu malownicze drewniane domy z XIX wieku, Arktyczna Katedra (w której nie byłam), Biblioteka, w której bosko byłoby pisać w spokoju, można napić się herbaty (to znaczy jeśli przyniesiesz herbatę, to dostaniesz wrzątek, możesz też odgrzać sobie jedzenie w mikrofalówce), a nawet wypożyczyć narty i Polaria, czyli trochę trącające myszką muzeum. Znajdziecie tam wywody na temat zanieczyszczenia plastikiem (ważne!), informacje i zdjęcia dotyczące topniejących lodowców i niestety żywe zwierzęta. Kraby, ryby, foki.
MUZEA W TROMSO, KTÓRE WARTO ODWIEDZIĆ.
Bartek jakby nigdy nic wprowadza nas do środka bez biletu. Myślę, że to nieładnie, ale tak podróżuję, zdaję się na mojego przewodnika w pełni i zawsze mam szczęście do niezłych świrów. W środku dostaję wykład o plastiku i zanieczyszczeniu środowiska, ociepleniu klimatu i innych niekorzystnych zmianach, które dzieją się w następstwie ludzkich działań. Bartek mówi, że każdy przewodnik ma tu swojego fisia, ale plastik i lód są wspólne dla wszystkich. Starają się edukować turystów, ale nie jest to proste zadanie.
Dlaczego — zrozumiem dopiero podczas naszych wypraw, kiedy roszczeniowi turyści uważają, że skoro wykupili wycieczkę Aurora Chaising, powinni do cholery zobaczyć zorzę! To zresztą jedno ze zmartwień Bartka- co jeśli podczas mojego pobytu zorza się nie pojawi. Myśli, że będę zawiedziona, ale to nieprawda. Przyroda w tej części Norwegii jest tak oszałamiająca, że tylko idiota złościłby się, że nie zobaczył northen lights.
Szczerze rekomenduję odwiedzenie Polarii. To nie jest coś, co zwali Was z nóg, ale jeśli już jesteście w Tromso, warto dowiedzieć się więcej.
W centrum znajdziecie też Perspektivet Museum dotyczące Sami. Sami to rdzenni mieszkańcy Norwegii. Być może najlepiej nazwać ich plemieniem. Norwegowie strasznie ich prześladowali, Sami z kolei niezbyt się chcieli cywilizować. Interesowało ich głównie życie wśród natury, hodowla reniferów i slowlife. W Polsce panuje stereotyp pokojowych i otwartych Norwegów, ja nie spotkałam w Tromso żadnego, z którym mogłabym porozmawiać, ale dowiedziałam się nieco o ich mrocznej stronie. Poza masywnym problemem z narkotykami i alkoholem (w Tromso są teraz tylko dwa lub trzy sklepy monopolowe) spowodowanymi najpewniej surowym klimatem i polarnymi dniami i nocami, Norwegowie nie byli zbyt mili dla Samich. Mówiąc, że nie byli mili, chcę powiedzieć, że po prostu próbowali ich eksterminować.
Saami to trochę cyganie północy, bo z tego, co zrozumiałam, nie byli to pierwsi Norwegowie. Zajmowali też terytorium Szwecji, Finlandii, a nawet rosyjskiego Murmańska.
W pewnym momencie obcokrajowcy zainteresowali się Sami, jako kulturową ciekawostką. Wtedy Norwegowie zaczęli wykorzystywać ich wizerunek w przekłamany sposób. W muzeum widziałam dużo pocztówek, pokazujących Sami, żyjących w norweski sposób (trochę jakby malować pocztówki z góralami, którzy kupują w biedronce lub jeżdżą quadami). Zgodnie z tym, co mówił mój przewodnik, była to próba zmonetyzowania Samich, oni nigdy nie byliby zainteresowani uczestniczeniem w kulturze w taki sposób.
Dziś w ramach rekompensaty za prześladowania, przyznano im pewne prawa, w tym na terenie Norwegii wyłączne prawo do hodowania reniferów. To oznacza, że nikt, poza Saami nie może czerpać korzyści majątkowych z hodowli reniferów, które potem są przerabiane na skóry, mięso itp.
Z mojej polskiej perspektywy zrobiłoby mi się bardzo smutno na myśl o przerabianiu reniferów na skóry i mięso oraz na myśl o łowieniu ryb. Wartość podróżowania jest jednak taka, że oglądając świat, ale oglądając go naprawdę z otwartością, musimy zaczynać rozumieć pewne rzeczy. W Tromso w lipcu średnia temperatura to ok. 15 stopni Celsjusza. W nocy temperatura spada do 10 i niżej. Słońce nie świeci tu na tyle hojnie, by rośliny mogły się rozwinąć w pełni, kwitnąc i owocować. W tym momencie oczywiście w Tromso w markecie kupicie wszystko, możecie być wege, dużo wege jedzenia znaleźliśmy w kontenerach, ale dawniej, żyć na północy Norwegii oznaczało po prostu eksploatować zwierzęta. Nie ma tu wiele więcej do jedzenia.
1 Comment
Magiczne zdjęcia! 3 lata temu byłam w Norwegii, w Bergen skąd podróżowaliśmy stopem na północ – poznaliśmy głównie turystów, oni nas zabierali, ale kilkukrotnie rozmawialiśmy z Norwegami – pamiętam że każdy był bardzo dumny ze swojego kraju, współczując nam że jesteśmy z Polski 🙂 oczywiście również nastawiliśmy się na freeganizm ale tylko raz na prawdę się obłowiliśmy – banany, ciastka, sucharki. Do dziś pamiętam 🙂 Dużo jedzenia mieliśmy ze sobą więc daliśmy radę, ale nie wiem czy dałabym radę tak na dłuższą metę.