0C953780-5885-4AF4-9286-ED8F21991BC9

Pisanie potrafi doprowadzić człowieka w najbardziej zaskakujące miejsca. Czasem, ekstrahuje z piszącego poglądy, uczucia czy wspomnienia, których ten się nie spodziewał. Mnie tym razem doprowadziło jednak do miejsca geograficznego, całkiem namacalnego. Doprowadziło mnie najpierw do Trójmiasta, a potem prosto za koło podbiegunowe, na norweską wyspę Tromsøya.

Jeśli musicie wiedzieć coś o mnie, jako podróżniczce (a może turystka będzie bardziej odpowiednim słowem) wiedzieć, to, że nie lubię zwiedzać zabytków, staram się omijać najpopularniejsze szlaki, bo nie interesuje mnie aspekt historyczny odwiedzanych miejsc. A jeśli nawet, chcę, żeby promieniował przez ludzi. Kiedy podróżuję, nie szukam kościołów i miejsc z przewodników, szukam najpierw ludzi. Nie interesuje mnie historia jako taka, interesują mnie ich historie. Ten sposób podróżowania zawsze wydawał mi się ciekawszy. Porzucam wtedy siebie. Moje „ja” zostaje na kanapie w domu, a ja z taką otwartością, na jaką mnie stać, podążam za intuicją i swoimi nowymi przewodnikami. Nie robię wszystkiego, co mi proponują, ale robię rzeczy, których nie zrobiłabym w swoim miejscu zamieszkania. Odwieszam siebie na kołek. Chłonę.


Nie lubię zimy, zimna i nigdy nie marzyłam o podróży na północ. Jest koszmarnie droga, ja koszmarnie spłukana i kiedy to zależy ode mnie, wybieram lato i wodę. Jak to się stało, że na przełomie lutego i marca ląduję u wrót Arktyki? Do miasta, miasteczka w sumie, które jest jednym z ostatnich przystanków przed polarnymi wyprawami? Doprowadziło mnie tam pisanie. Pisanie, którego odbiorcą lata temu był Bartek. Oboje zdaje się, mieszkaliśmy w Krakowie, ale nasze drogi nigdy się nie przecięły. Zazwyczaj czytają mnie kobiety, wtedy jednak Bartek wygrał w konkursie na moim blogu rękawicę do pieczenia. Nigdy jej nie użył, jak mi potem powiedział — wydała mu się zbyt ładna. Ponad pięć lat później, ten sam Bartek wpada na mojego nowego bloga i postanawia napisać. Proponuje mi, żebym go odwiedziła. Pytam go, kim teraz jest.

Tak, mamy zdjęcie na którym wyglądamy przyjemniej, to jednak jest zabawniejsze i wpisuje się w tradycję zdjęć, na których jestem zadowolona, ale nikt o tym nie wie.

Jest ojcem, jest przewodnikiem wypraw w poszukiwaniu zorzy, fotografuje, punkuje. Trochę mieszka w domu we Wrocławiu, gdzie ekipy z Food not Bombs szykują w piwnicy jedzenie dla potrzebujących, trochę pomieszkuje w swojej przyczepie kempingowej, która stoi w Berlinie. Wiele zimowych miesięcy spędza jednak w Tromso, ubierając się w strój nieomal kosmonauty i oprowadzając wycieczki z całego świata, które chcą zobaczyć cud, jakim jest polarna zorza. Nie obiecuje mi luksusów, mówi jednak, że postara się wcisnąć mnie na jedną ze swoich wycieczek, które normalnie są bardzo drogie i że w ograniczonym stopniu, ale jednak oferuje swoje towarzystwo. Gratis nocleg i jedzenie. Po pierwszym zdaniu wiedziałam, że jadę.

Tromso

Lot opóźniony na tyle, żeby przewoźnik nie musiał płacić kary i na tyle, żeby można się było wściec. Czekam. W samolocie jest trochę jak w Ryanerze do Londynu. Dużo prostych pracowników nieprzebierających w słowach, zapach przetrawionego alkoholu i kilka osób takich jak ja. Wielkomiejskich pańć, które zjechały z całej Polski na trójmiejskie lotnisko, bo trafiły bardzo tanie bilety, a teraz, mimo że są po czterdziestce i w stolicy piastują ważne stanowiska, chichoczą jak trzynastolatki i dolewają sobie ukradkiem wódy do butelek z colą, żeby przypadkiem nie wysiąść w Norwegii trzeźwe.

 

Kiedy wysiadam na lotnisku w Tromso, okazuje się, że muszę złapać autobus, dojechać pod muzeum, a potem czekać na Bartka, który ma po mnie przyjść. Właśnie wtedy orientuję się, że nie mam ani jego adresu, ani numeru telefonu. Po prostu o tym nie pomyślałam. Jest po jedenastej wieczorem. Ciemno i bardzo zimno. Bilet powrotny mam na za pięć dni, zastanawiam się, czy jeśli Bartek mnie nie odbierze, będzie to kara i rodzaj selekcji naturalnej, bo najwyraźniej, nie jestem dość mądra. W głębi ducha jednak wiem, że cokolwiek by się stało, nie może to być zła przygoda. Bartek odpisuje mi za pomocą Facebooka i udaje nam się porozmawiać. Brzmi, jakby był bardzo zmęczony lub zirytowany. Zastanawiam się, jak nam razem będzie przez te kilka dni. Łapię autobus, kierowca jest Polakiem. Pod muzeum czekam tylko chwilę i faktycznie, Bartek przychodzi. Ubrany jest w sweter, płaszcz, a na głowie ma małą czapkę. Nie ma rękawiczek, a może ma takie z obciętymi palcami? Szalika brak. Ja mam na sobie kurtkę z prawdziwego puchu, która wygląda jak śpiwór, któremu ktoś obciął stopy, wielki szalik, grube rękawiczki i czapkę nasuniętą aż na brwi. Powietrze jest suche i mroźne. Tromso nocą jest piękne. Jak z pocztówek o idealnych świętach Bożego Narodzenia, chociaż te już dawno minęły. Nie mam plecaka turystycznego, więc po skutych lodem chodnikach i ulicach toczę turystyczną walizkę. Ty pipo — mówię do siebie w duchu, przypominając sobie, jak kulałam ją po stromych ulicach Lizbony.

Docieramy w końcu do jednego z wielu podobnych do siebie norweskich domów. Bartek jednak w nim nie mieszka. Mieszka w szopie na narzędzia w ogródku. Zabawne, bo wygląda trochę jak Harry Potter. Jest smukły i szczupły, nosi okrągłe okularki, sprawia wrażenie lekko nieśmiałego. Chatka ma ściany zrobione z płyt pilśniowych i jest podzielona na dwa pomieszczenia. Wielki blat, nad którym wiszą narzędzia, służy Bartkowi za blat kuchenny. Domek obudowany jest dookoła kamienia, kamień jest zimny i żyje na nim ślimak. Bartek na kamieniu trzyma wszystko to, co powinno być w lodówce. W samej chatce jest niesłychanie gorąco, mimo że jest ogrzewana jedynie farelkami. Jest tu miejsce na dwa łóżka, biurko, na podłodze leży owcza skóra, pachnie sauną. Rozgrzanym drewnem. Co oczywiste, w szopie do majsterkowania nie ma toalety, ani kuchni. Żeby się do nich dostać, trzeba się ciepło ubrać i przejść przez ogród do domu. Właściciele, którzy są mieszanym małżeństwem, z tego, co pamiętam, wrócili do Polski, bo mają chore dziecko i u nas łatwiej im je rehabilitować. Swój duży dom wynajmują Polakom. Głównie budowlańcom i paniom sprzątającym.

Część z nich robi jak Bartek. Pracuje tu przez sezon, rok, dwa i wraca z oszczędnościami do Polski. Część ma rodziny w ojczyźnie, inni nie, inni są porozwodzeni, ale i tak żadna z osób, z którą rozmawiam, nie chce zostać w Norwegii na stałe. Mówią, że ochujenia można dostać od polarnych nocy i dni, kiedy trzeba zasłaniać każdą szczelinę, przez którą dostaje się światło, lub kiedy trzeba pracować w dni, ciemne jak noce. Piętro nad parterem mieszka facet, którego żona z małymi dziećmi (zapamiętałam, córka kopała mnie w fotel) leciała ze mną samolotem. Tromso jest siódmym co do wielkości norweskim miastem, jest jednak niewielkie, można je obejść pieszo w godzinę. Pierwszego wieczora, kiedy pojawiamy się we wspólnej strefie, dziewczyna, która mieszka na parterze strasznie płacze w swoim pokoju. Nie wydaje się być zachwycona dodatkową osobą w domu. Czuję się skrępowana. W myślach rozpracowuję technikę nawadniania się bez konieczności częstego sikania, które oznacza, że musiałabym często pojawiać się w ich przestrzeni. Bartek uspokaja, że też ma do niej prawo i żebym się nie krępowała.

 

Dostaję łóżko w dużym pokoju w szopie. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co chcę zobaczyć. Informacje na temat Tromso, które znajduję w sieci, są wszystkim tym, czego raczej chciałabym uniknąć. Zdaję się na Bartka. Mam ze sobą buty, które mają więcej lat niż ja, a które Wojtek znalazł na strychu znajomego. Są skórzane i mają szytą podeszwę, mam nadzieję, że dadzą radę. Mam zeszyt do robienia notatek (nie robię ani jednej) i nie mam aparatu, tylko telefon komórkowy. Bartek ostrzega mnie, że są dni, w które będzie pracował i takie, w których będzie po pracy odpoczywał i woli być sam. Rozumiem, że oczekuje ode mnie samodzielności. To nie problem, umiem nie siedzieć ludziom na głowie. Nie wiem nic o Tromso, nie mam oczekiwań, nie mam listy must see. Jestem czystą, białą przestrzenią. Dokładnie tak jak Tromso w czasie, w którym w nim jestem.


Jeśli chcesz pomóc mi pisać częściej, możesz to zrobić wspierając mnie na Patronite:

baner

...

3 komentarze

  1. Blum

    Reszta przygód wkrótce! A najlepsze, że… zgubiłam większość zdjęć :\

Leave a Reply

.