Miałam przyjemność spakować się kiedyś w dwa dni od podjęcia decyzji i wyruszyć na dłuższą chwilę do Portugalii, gdzie nasze życie miało się toczyć swoim zwykłym-niezwykłym rytmem wokół pracy, gotowania obiadów, spacerów z psem, codziennych kaw i treningów. Wszystko to samo, tylko w innych okolicznościach przyrody. Kocham ocean i morze i zawsze zastanawiałam się, jakby to było mieszkać nieopodal plaży. Czy doceniłabym ją, czy może szybko by mi spowszedniała? Obowiązki zawodowe wykonywałam z domu, a nie tarasu, bo często było jednak zbyt chłodno, by siedzieć na zewnątrz przez kilka godzin przy komputerze, ale mimo to, stół miałam ustawiony z widokiem na ocean. W deszczowe dni i w słonecznie dni witał mnie kremowy, słodki zapach figowego drzewa, które rosło w ogrodzie. Kiedy pogoda sprzyjała, wyciągałam matę na zewnątrz i kontynuowałam swoje treningi, albo w milczeniu jadłam obiad, patrząc na bezkres wody. Czasem wychodziłam na ulicę z kieliszkiem wina, żeby oglądać z surferami zachód słońca i głaskać cudze pieski. Uśmiechaliśmy się, wymienialiśmy zdawkowe zdania (lub nie) i po prostu syciliśmy się zachwytem. Było już mocno po sezonie turystycznym. Właściwie była to zima.
Dużo czasu spędzałam jedynie z psem i obcymi ludźmi na zewnątrz, bo Maharaja pracował w terenie. Dopiero wieczorem snuliśmy się razem po ciemnej plaży, podziwiając ołowiane grzbiety fal podczas pełni lub odciągając Lunę od jej oceanicznych znalezisk, które fale przypływu wyrzuciły na brzeg, wycofywały się w głąb oceanu, jakby czegoś ważnego zapomniały, tylko po to, by wrócić po to za kilka godzin i zabrać swoje skarby. Bez wahania mogę powiedzieć, że był to najszczęśliwszy czas mojego życia, choć nie były to wakacje, nie zwiedzaliśmy, nie surfowaliśmy i właściwie nie działo się nic wyjątkowego.
Ciężko wyciągać wnioski z kilkutygodniowego pobytu, nawet rok to byłoby mało, jednak stojąc na mokrym piachu, zrozumiałam, jak wielki jest we mnie głód piękna i jak rozpaczliwie potrzebuję go w Warszawie zaspokoić pięknymi przedmiotami, wizytami w galeriach, muzeach, kinie, w pracowni ceramicznej. Wszystkie te zabiegi napełniają mnie trochę, a potem i tak tonę w betonozie, zgiełku miasta, w billboardach, kakofonii klaksonów, nawoływań i że o ile wiosną i latem czuję w tym jeszcze coś romantycznego, o tyle zimą jest mi naprawdę trudno. W Portugalii było zbyt zimno na sukienki (mimo wszystko) i nie tęskniłam za nimi wcale. Nie marzyłam o pójściu na wystawę ani do kina. Godzinami patrzyłam na fale, które mieniły się w słońcu, jakby ocean ubrał się w brokat, już szykując się na nadchodzący karnawał. Zbierałam muszle, by zostawić je na pisaku, leżałam i gapiłam się w niebo, żółte skały i szalone harce Luny. Moje oczy odpoczywały, a mój umysł nie miał w sobie zbyt wielu myśli.
Znałam ten stan z Tromso, gdzie było tak dużo śniegu i tak spójna architektura, że nic nie bodźcowało nadmiernie mojego mózgu. Podobnie było tu. Ciało odprężyło się i porzuciło pomysł o walce lub ucieczce. Nie było reklam, nie było ani jednego tramwaju, nic nie zasłaniało horyzontu i poczułam, jak wielkim luksusem jest dla mnie możliwość patrzenia w przestrzeń, której nie zasłaniają budynki, billboardy, afisze, neony i światła. Czułam się poruszona i szczęśliwa.
Podobnie czuję się latem. Nie ma dnia, żebym nie korzystała z natury. Do pracy jeżdżę rowerem, wieczorami pląsam na wrotkach. Kąpię się w miejskim jeziorze, udając, że nie słyszę reklam o RTV i AGD wykrzykiwanych z odbiornika, który przyniósł ktoś, kto tak bardzo chciał skontaktować się z naturą, że muzyką katuje teraz wszystkich. Mentalnie wymazuję z jeziora pijanych, krzyczące dzieci, osoby rzucające pety na piasek. Skupiam się na trzcinach i na złotym słońcu, które miękko gładzi słodką, zielonkawą wodę. Przynajmniej raz w tygodniu jesteśmy na łące. W zachwycie oglądam rośliny i owady. Luna węszy. Czasem rozmawiamy, czasem tylko idziemy w milczeniu obok siebie, obserwując jej poczynania. Latem chodzę po drzewach, zabieram książkę do parku, a w niektóre dni matę do jogi i ćwiczę, słuchając, jak wiatr muska liście drzew, dzięki czemu mogą wyszeptać swoje historie. Portugalia pozwoliła mi precyzyjnie nazwać coś, co kryło się pod powierzchnią mojej skóry od dawna: bardzo pragnę żyć w miejscu, które umożliwia mi częste przebywanie na zewnątrz w komfortowym dla mnie klimacie i warunkach. Oczywiście, że jesienią i zimą również snujemy się po lasach i łąkach, doceniam to, ale nijak nie zaspokaja to potrzeb mojego serca, jak czynności, które wykonuję latem.
Nie wiem jeszcze, co z tym fantem zrobić, a pomysłów miałam w ciągu ostatnich lat wiele. Chciałam mieć dom na wsi (już nie chcę). Chciałam bardzo często podróżować (to mi nie służy, lubię i potrzebuję być w rytmie), choć odrzuciłam tych rozwiązań wiele, zostałam ze świadomością, że potrzebuję móc być w naturze. Bez telefonu, bez podcastów, rozpraszaczy, bez nieważnych bzdur. Potrzebuję kwiatów, wody, słońca i księżyca. Nie dwa tygodnie w roku, nie na wakacje, codziennie. Poczułam niezgodę na cywilizację w tej formie, w jakiej mnie ona obecnie dotyka. Kiedy moje dłonie dotykają muszli, szyszek, kamieni, mchu, a moje oczy patrzą na rośliny, zwierzęta i wodę, kiedy moje stopy twardnieją od chodzenia po skałach lub piaszczystych ścieżkach nie potrzebuję tak wiele piękna stworzonego rękoma człowieka. Nowej biżuterii, ubrania, zapachu, rytuału. Wtedy bycie jest moim ulubionym rytuałem, odbieranie wszystkimi zmysłami świata, świadomość, że jestem tym światem, jego manifestacją, jego kolejnym plonem. I co najwspanialsze — okazuje się, że większość tych rzeczy jest za darmo. Pomijając sprzęt sportowy, który może być niezbędny, reszta to spacery, leżenie, siedzenie, szeroko otwarte oczy, uważność. Żadnych biletów wstępu, żadnego płacenia za to, czy za tamto, a co za tym idzie kołowrotku zaharowywania się, żeby móc się rozerwać czy zabawić, albo znieczulić na dwa dni po 5 dniach pracy.
Niewiele potrzeba, kiedy ma się dostęp do tego, co prawdziwie odżywia, karmi, regeneruje i wzmacnia.
8 komentarzy
Piekne.
Wzruszył mnie bardzo ten tekst. Od dawna mam takie samo podświadome uczucie, jakiś brak i nieadekwatność, ale dopiero teraz po przeczytaniu Twoich słów czuję w sobie bunt na cywilizację w takim kształcie, jaka ona jest.
Hej. Czuję podobnie – wyprowadziłam się z podkarpackiej wsi do Warszawy i mieszkam tu już niemal 10 lat. Przez pierwsze 6 byłam bardzo mocno zakręcona dookoła studiów i życia ogółem, i nie czułam braku natury – może jeszcze przyzwyczajona do powrotów do niej, kiedy byłam w domu. W pandemii, gdy przez ponad rok miałam restrykcyjnie zdalną pracę i studia, dla ucieczki przed szaleństwem zaczęłam dużo chodzić z przyjaciółką. W ten sposób odkryłam lasy. Nie wiem jak to się stało, że tak długo umykała mi ich moc i piękno, ale jeśli coś z ostatnich lat mogłabym uznać za fakt zmieniający życie, to właśnie powrót do natury. Nie wiem też jak poradziłabym sobie z bolesnym rozstaniem i zmianami w życiu, gdyby nie długie spacery w trwającym i zmieniającym się lesie.
Wciąż pracuję zdalnie (w pracy wymagającej 8 godzin ciągłej dostępności) i odkąd zaczęła się wiosna co jakiś czas łapię się na tym jak bardzo chciałabym być na zewnątrz, a nie w domu. Że przynależę właśnie tam i powinnam łapać promienie słońca i tę wciąż soczystą zieleń póki jeszcze jest i nie minęła. Zamiast tego siedzę sama w wielkiej płycie i się duszę (jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało). Po pracy wsiadam na rower i jeżdżę praktycznie do końca dnia chłonąc słońce, i jest mi wtedy trochę lżej, i czuję się bardziej żywa. Bardzo mocno czuję przez to wszystko, że ciężko mi żyć w trybie siedząco-biurowym, ale wszystkie moje pomysły na siebie są w tej chwili uwiązane do tego trybu i trochę mnie to dołuje.
W tym roku włączyła mi się też potrzeba ruchu. Nigdy go nie lubiłam (zawsze byłam ostatnią osobą wybieraną do zespołu na wf-ie i tak dalej), ale czuję w kościach pragnienie ruchu, czucia swoich mięśni i ich siły, elastyczności ciała. Coraz częściej tańczę w domu do przypadkowej muzyki i pomyślałam nawet, że fajnie byłoby zapisać się na naukę tańca (co kiedyś wydałoby mi się absurdalnym pomysłem). Dla mnie to niesamowicie przełomowe, bo jak dotąd domyślnym stanem mojego bycia była sztywność. Kiedy ktoś mówił coś kiedyś o świadomości ciała, zbywałam to rozbawionym zmarszczeniem brwi – teraz rozumiem o co chodziło, czuję jak bardzo w wielu miejscach mi tej świadomości brakuje i cieszę się z każdego miejsca w ciele, którego świadomości nabywam.
Nie wiem po co to wszystko napisałam. W sumie to pierwszy raz kiedy stwierdziłam, że warto byłoby skomentować czyjegoś bloga. Te rzeczy powyżej to takie kwestie, o których ciężko mi rozmawiać z bliskimi – bo mam poczucie, że dla nich to takie rzeczy na granicy magii, a dla mnie to coś nowego, ale super namacalnego i realnego, ale wciąż wrażliwego na czyjąś krytykę kiedy o tym mówię w swoim kontekście. Także ogólnie chciałam Ci podziękować za Twoje treści – chociaż są kwestie, w których się z Tobą nie zgadzam (i się wtedy na chwilę obrażam jak na dorosłą osobę przystało :D), Twoje wpisy i zdjęcia są dla mnie jedną z rzeczy, które pozwalają mi dochodzić bliżej do kontaktu ze swoim ciałem i zmysłowością. Także bardzo Ci za to dziękuję i życzę wielu zachwytów i zaspokojeń serca. <3
Czytam Twój tekst niedługo po tym, kiedy sama zdałam sobie sprawę, że każdy dzień, w którym choć przez chwilę nie byłam na plaży lub w lesie jest dla mnie dniem jakby straconym. Czuję wtedy, że nie zrobiłam dla siebie czegoś ważnego, że sama siebie zawiodłam. I też łaknę piękna stworzonego przez ludzi kiedy nie widzę tego naturalnego. Teraz rozumiem, że to było głównym powodem mojej przeprowadzki do Hiszpanii i będzie motorem do kolejnych zmian. Dziękuję
Cieszę się zawsze z wymiany doświadczeń i refleksji :). Życzę nam tego piękna! W każdym wymiarze.
Jaki to region, miasto?
Pozdrawiam!
To okolice Luz – południe Portugalii.
Boże, jak ty to pięknie napisałaś. Wspaniałe, też się często tak czuję, ten głód naturalnego piękna czy dźwięków przyrody.