Urodzona w ’87 pamiętam czasy przewijania kaset magnetofonowych ołówkiem, telefonów stacjonarnych, internetu na modem i jednego komputera do wspólnego użytku dla całej rodziny. Dziś moje ścieżki neuronowe są w gorszym stanie niż polskie autostrady. W tle gra muzyka, na stole leży włączony laptop, jem śniadanie, czytam gazetę, ale i tak co chwilę przerywam, żeby kuknąć w mojego smartfona. Bo przecież może ktoś do mnie pisze, przyszedł mail, albo żeby sprawdzić co tam w social mediach. Social media są jak drapanie się z nudów po tyłku. Nie wypada tego robić w towarzystwie, jest to bezproduktywne, bezsensowne i po prostu słabe. Czemu więc to robimy?
Kiedy czytam o nowych technologiach, boję się. Nie tęsknię wcale za „starymi, dobrymi czasami”, a jednak sex-boty, którym można zmieniać twarz i zapamiętują jak najszybciej doprowadzić nas do orgazmu, kolonizacja Marsa w 2020, roboty kuchenne, które zrobią za nas posiłek lub zakupy, kiedy uznają, że w lodówce zabraknie mleka, sprawiają mi wielki dyskomfort. Czemu? Bo odkryłam, że chociaż mamy więcej czasu i mniej się męczymy, coraz bardziej oddalamy się od siebie samych. Potwierdzono naukowo, że człowiek uspokaja się i relaksuje, patrząc na drzewa i będąc w naturze, czego nie można powiedzieć o przebywaniu w betonowej dżungli, która podwyższa nam kortyzol i adrenalinę. A ja bardzo lubię żyć w mieście. Jednak klepiąc w białą klawiaturkę swojego laptopa, siedząc w kawiarni i zażerając się ciastem, którego nie zrobiłam, mam poczucie oddzielenia. Wszystko jest wygodne, czyste i wspaniałe, ale trochę inne niż to po co zaprojektowano moje ciało. Mózg też zdaje się nie nadążać. Zrobiłam więc ten eksperyment i powróciłam do analogowych zajawek. Wnioski?
MAGIA STARYCH PRZEDMIOTÓW
Obecnie wszystko jest maleńkie, plastikowe, gładkie i bardzo poręczne. To superwygodne. Przynajmniej dopóki smartfon nie roztrzaskuje się, upadając na podłogę. To ma swoje plusy, np. temperuje choleryczny temperament. Kiedyś nokią 3310 mogłam w złości rzucić przez cały pokój i co najwyżej niechcący obłupać trochę tynku. Smartfonem nie rzucam. Utrata dwóch tysięcy złotych boli za bardzo. Obcuję jednak ze starym aparatem fotograficznym. Takim na kliszę! Jest piękny i ciężki. Tak samo, jak moja maszyna do pisania. Co prawda, jest totalnie niepraktyczna i pełni funkcję ozdobną, ale jakże inaczej czuć pod palcami jej klawiaturę. Oldskulowo postanawiam też pisać listy. W tym celu idę do swojego ulubionego papierniczego i spędzam tam przeszło pół godziny, wybierając najpiękniejsze koperty, długopis oraz kartki odpowiedniej gramatury. Mam duże wymagania odnośnie papieru. Linie odpadają, kratka mogłaby być, ale bez marginesów i nie w kolorze bladoniebieskim. W końcu kupuję włoski, kremowy papier z piękną okładką. Pasuje do kopert, których krój znam tylko z oldschoolowych tatuaży. Obcowanie z takimi przedmiotami cieszy. Ale jak jest z praktyką?
DETOKS TECHNOLOGICZNY
Jestem przyzwyczajona do technologii. Aplikacje! Mówią, który to dzień cyklu, jak dojadę do konkretnego miejsca, gdzie zamówię jedzenie lub za ile pod dom podjedzie moja taksówka. A czaty? Słodka boziu, czaty to taka telepatia. Myślę coś albo chcę przekazać i od razu jak tylko wpadam na ten pomysł, moja ręka sięga po telefon. Robię snapa, fotkę albo krótkie audio i wysyłam do danej osoby. Jakże różni się to od czasów mojego dzieciństwa, gdzie, żeby dać znać, że się spóźnię, musiałam:
– pamiętać numer telefonu wybranej osoby
– mieć drobne
– znaleźć budkę telefoniczną
– liczyć, że odbiorca jest jeszcze w domu i odbierze telefon (prawdopodobnie nie był, skoro się spóźniałam, i raczej czekał już na miejscu, a mnie czekała zjebka)
A mówimy tylko o spóźnieniu. Łapię się na tym, że nawykowo skrobię po szybce telefonu, bez celu, jak narkoman, albo jak człowiek, który z nerwów obgryza paznokcie. Staram się więc zostawić telefon w domu, kiedy idę do pobliskiego sklepu. Mam do przejścia kilka świateł i zawsze sprawdzałam wtedy „co tam” albo słuchałam muzyki. Cała wyprawa trwa pewnie z dziesięć minut, ale bez telefonu jest mi nieswojo i swędzi mnie całe ciało. Nie mam co robić z rękoma. Klasyczny syndrom odstawienia!
Jaja zaczynają się, kiedy mój ukochany traci swojego smartfona i przechodzi na telefon, który NIE MA INTERNETU. Co najwyżej może tam sobie zagrać w węża. Żyjemy w innych miastach więc videochaty, fotki na dzień dobry i bycie non stop online było codziennością. Nagle możemy do siebie co najwyżej zadzwonić albo wysłać sobie sms! I wiecie co? To jest super! Kiedy człowiek nie może napieprzać bezmyślnie w ekran telefonu, a musi zmieścić się w smsie, zastanawia się, po co go pisze, co chciałby przekazać i jaki jest sens jego wypowiedzi. Nie rozsyła idiotycznych memów, nie ma hieroglifów w postaci emotikonów. Nie. Masz coś do powiedzenia albo nie piszesz. Kontaktujemy się rzadziej, bo głupio napieprzać smsami spod biurka w pracy, nie? Strasznie tęsknię. Dużo o nim myślę i im mniej mamy dialogu, tym ciekawsze są nasze rozmowy, kiedy już się skontaktujemy.
On też zauważa różnicę w działaniu swojego mózgu. Przykład? Nie ma nawigacji! Prowadząc samochód, musi się skupić. Ogarniać ulice, na których się jest, spojrzeć wcześniej na mapę. Nie można sprawdzić wszystkiego natychmiast w internecie. Ruchy są przemyślane i ograniczone do niezbędnych. Potrzebujesz wiedzy — sprawdzasz na kompie, ale potem jesteś zanurzony w realu, a nie przypięty do telefonu.
To dopiero mindfulnes!
WYWOŁYWANIE ZDJĘĆ
Z moim współlokatorem urządzamy sobie ciemnię. Tzn. on urządza ciemnię u siebie w pokoju, a ja jestem pokładowym majtkiem i świadkiem alchemicznych procedur. W wannie zastaję dziwne mikstury i kuwety. Co chwilę pohukuje „Justa, nie zapalaj tylko światła teraz„. A kiedy idziemy w plener robić zdjęcia, trzeba przemyśleć każdy kadr. Wywoływanie filmu jest cudowne! Trochę jak dostawanie prezentu. Zanim skończysz film, zanim wywołasz, często już nie wiadomo jakie zdjęcia były na rolce. Pierwsze wychodzą za ciemne, za jasne, albo idealne, ale ciemnieją kilka minut po wywołaniu. Marek odpala papierosa od papierosa i kombinuje, a ja i koty przyglądamy się z ciekawością, kursując między lodówką a hamakiem.
Nie każde zrobione cyfrowo zdjęcie chce być wywołane. A skoro tak, czemu zostało zrobione? Te wszystkie zdjęcia butów, żarcia, te idiotyczne selfie. Ale te, które chcę mieć wywołane, są ważne. To rzeczy, które naprawdę chcę pamiętać na tyle, że jestem w stanie targać je ze sobą do kolejnego mieszkania. Ile treści generujemy tylko dlatego, że nic nas nie ogranicza?
LISTY
Nie pamiętam, od czego się zaczęło. Czy od pocztówki kupionej na targu staroci? A może od lektury listów Osieckiej i Przybory? Zapragnęłam dostawać listy! Pamiętam, jak mając pierwsza komórkę i pierwszych adoratorów, miałam zeszyty, do których przepisywałam miłosne smsy, bo w pamięci mojego telefonu mieściło się ich… 10! List ciężej wyrzucić. Wiadomości, zwłaszcza pisane na czacie przepadają z każdą stratą telefonu, zmianą chłopaka, po prostu nikną i giną. Znany mi tylko przez internet jogin oferuje, że wyśle mi kartkę z Indii. Kumpel obiecuje wysłać pocztówkę z Peru. Dziewczyna, z którą mignęłyśmy sobie na Zlocie, mówi, że tęskni za formą listowną i wymieniamy jeden list. Ale najbardziej cieszą mnie listy od mojej ulubionej osoby. Gadamy non stop, ciężko więc napisać coś, czego byśmy jeszcze nie wiedzieli i nie przekazali sobie w inny sposób. Kiedy piszę list, to jak prawdziwy rytuał. Długo noszę myśli w sobie, zanim przeleję je na papier. Wiem, że odpowiedź będzie długa i że to nie dialog, ale jak dwa monologi. Wiem, że nie wejdzie mi w słowo, ani ja jemu. Zmienia się mój język. Nie piszę spoko ani wiadomix, ani żadnych ziomalskich i dresiarskich neologizmów. Mam większy zasób słów, zmienia się moja dynamika i… jestem o wiele bardziej romantyczna! On zamieszcza małe rysunki, pisze piórem wiecznym, takim z prawdziwą stalówką. Uświadamiam sobie, że niemal nie znam charakteru pisma bliskich mi osób. Ja ozdabiam koperty i wkładam do listów różne dziwne rzeczy. Bilet, connfetti, japońskie kadzidło. Oczekuję tych listów jak szalona. Listonosz jest moim najlepszym przyjacielem. Nawet na pocztę nagle lubię chodzić.
KONTAKT Z MATERIĄ I OSOBISTA ENERGIA
Prawda jest taka, że stare przedmioty miały służyć dłużej. Lubię stare meble, ciężkie metalowe sprzęty. Sprawia mi przyjemność różnorodność materiałów i faktur. Dbałość o detal w czasach kiedy jeszcze nie wszystko było made in China. Lubię przestrzeń, którą daje korzystanie z przedmiotów, które wymuszają na mnie ograniczenia. Lubię też to, jak moje ciało współgra z materią. Dłoń z długopisem. Albo, kiedy boli mnie ręka od ubijania czegoś trzepaczką, bo akurat nie ma miksera. Tysiąc razy bardziej wolę zmiażdżyć przyprawy czy zioła w moździerzu, zamiast zmielić w elektrycznym młynku.
Czy jestem już stara? A jak jest z Wami? Macie jakieś ulubione retro czynności?

14 komentarzy
Czekam na czasy, kiedy social media będą passe i wrócimy do życia :)) Dwa lata temu kupiłam piękny piórnik, taki ładny o jakim mogłam tylko marzyć jak byłam w szkole, solidnie go wyposażyłam, uwielbiam kolorowanki, nic się nie zmieniło od dzieciństwa. Kilka razy już usłyszałam od lubego rysując wyznanie miłosne i ostatnio zgłębiłam ten temat. Mówił, że uwielbia, kiedy rysuję, coś przeszywam, piszę ręcznie, że wyglądam wtedy na taką skupioną…no właśnie, facebook skupienia nie wymaga 😉 Zdjęcia z imprez robione polaroidem w ilości mocno ograniczonej, o które wszyscy się biją, pocztówki do mamy z ciepłych krajów, pudełko drewniane pełne skarbów (zdjęć, zaproszeń, szyszek) , suszone zioła z ogrodu -to moje retronaj.
Oh, i mi takie przyjemności są bliskie. Offline, rzeczy namacalne, realne, tu i teraz. Ale wydaje mi się, że nie da się wrócić do retro świata i moda na social media nie minie. Coraz więcej ludzi mieszka w miastach, tempo życia wzrasta a technologie są łatwe, pomocne i… nie do zatrzymania. Tym bardziej kręci mnie świat bez nich, bo uważam go za egzotyczny i ludzki mózg lepiej się w nim czuje, lepiej go kuma. Niemniej nie hejtuję technologii. Zastanawiam się jak jako gatunek będziemy funkcjonować dalej, żeby nie zwariować 🙂
Świetny tekst! Dokładnie o tym samym rozmawiałam z moim chłopakiem – przeraża mnie robot wielofunkcyjny, który robi mi zupę i jeszcze zmiksuje zioła. A gdzie tradycja, zapach obiadu przed południem w weekend, mama w fartuchu? Też lubię technologię i jednocześnie długo się do niej przekonuję. Jednak zawsze zachwyca mnie prostota, z lat 90-tych. Poszukam chyba więcej takich rzeczy w moim życiu. Dzięki!
Marzę o maszynie do pisania…
Niedawno wróciłam pomieszkac do domu rodzinnego, gdzie mamy piece kaflowe. Nagle okazało się, że o ciepło w domu trzeba się postarać. Ubrać drechy i wrzucić pół tony węgla do komórki. I wiesz co? Ja naprawdę to lubię. Przynieść węgiel w metalowym wiadrze usiąść na zydelku i dokładać drewienka i węgiel do pieca, najlepiej popijając czarna kawę ze starej babcinej filiżanki ?
Ogladalas 'Black Mirror’? 🙂
'Analogowo’ lubie gotowac, pisac, wysylac pocztowki i znajdowac rozne miejsca na mapie. Smartfon i laptop tez sie jednak przydaja. Jest rownowaga.
Piękny tekst!! Moja retrofaza to płyty winylowe i gramofon, o którym skrycie cały czas marzę, stare radio(„skrzynka”; zresztą ja tak mam, że muszę mieć radio, to prawdziwe, nie puszczone z neta i musi mi w tle grać.. Tak bardzo kojarzy mi się to z domem i mamą krzątającą się w kuchni przy dźwiękach Jedynki, o „Lecie z radiem” nie wspominam, bo to dla mnie oczywistość!), telefon na korbkę i lampa z abażurem.. Lubię stare rzeczy z duszą.. Sama trzymam w pudełku listy, pocztówki, jak ja kiedyś uwielbiałam je wysyłać!! I z większością rzeczy, które napisałaś się zgodzę, interesujący jest fragment o odwyku, ciekawa jestem jak by to wyszło w moim przypadku? Pozdrawiam!
Ja też jestem ’87 🙂
Kiedyś namiętnie pisałam tradycyjne listy, do dziś mam te, które dostawałam…
Uwielbiam kolorować, szczególnie mandale.
Wywołane zdjęcia po prostu kocham, a tradycją stało się, że zwykle wywołując zdjęcia dla siebie, dodaję też kilka odbitek dla osób, które na nich są, a później robię niespodziankę, chowając je do retro-koperty w biało-niebieską kratę i daję taki mini-prezent 🙂 Od jakiegoś czasu wywołane zdjęcia lądują na mojej ścianie, na której powstały z nich dwa wielkie serduszka.
A’propos retro-rzeczy, słyszałaś o tym?:
https://www.facebook.com/ElbowCP/
Tu ciekawy artykul na podobny temat: https://www.theguardian.com/lifeandstyle/2017/mar/03/analogue-refuses-to-die-oliver-burkeman
Pingback: Marcowe znaleziska z sieci | ekopozytywna
Uwielbiam. Rowniez rocznik 87. Mam jeszcze skrzynie listow pisanych odrecznie, smsy przepisywane na kartke, pamiatki w pudelku, wspomnienia weekendow spedzonych nad rzeka, to byly wspaniale momenty.
Oczywiscie social media, komputery, smart phony maja swoje zalety… Duzo zalet. Ale jednoczesnie – dla mnie – sa stresogenne. Sa jak smycz, dyktator. Czasami mam wrzenie, ze moj zwiazk przechodzi trudnosci tylko dlatego, ze moj mezczyna nie odpisal mi przez iles godzin, czy dobe, na smsa, ktory tak naprawde nie mial zadnego znaczenia. Uwielbiam i nienawidze smsow jednoczesnie. Chcialabym czasami aby telefony mogly wylacznie dzwonic…
A znacie może książkę 'Jak być wolnym’ Toma Hodgkinsona (autor również 'Jak być leniwym’)? Tam jest cały rozdział o „demechanizacji” swojego życia, o tym, ile można zrobić ręcznie i mieć z tego przyjemność. Autor np. kosi trawę kosą i sam sobie tworzy papier firmowy – ma takie stare urządzenie, gdzie samemu się układa czcionki, tzn. pojedyncze bloczki z literami i odbija się to potem tuszem na papierze. Czy to nie świetne? Ja osobiście lubię pisać ręcznie, sama zrobić mydło, balsam do ciała, albo proszek do prania a mój chłopak rysuje etykiety. ? Ja tak może bardziej hand made niż retro, ale mi się te rzeczy jakoś zazębiają. Rok temu na przykład zafascynowałam się ideą domowego tłoczenia oleju, są i ręczne i elektryczne prasy (czy elektroniczne? nigdy nie wiem). Babcia mi opowiadała, ze kiedyś to normalnie większość ludzi sama sobie robiła w domu mydło, a z ziarnem się chodziło do olejarni, żeby wytłoczyć olej.
Od dłuższego czasu staram się prowadzić życie w sposób, za którym Ty najwyraźniej tęsknisz, którego szukasz…
Idzie różnie (poprzecznie i podłużnie), ale zaszłam dość daleko i jestem pewna, ze chcę tą drogą iść dalej 😉
Dla mnie punktem zwrotnym było odnalezienie bloga szkoladam.pl
Co się zmieniło?
-jestem staranna, dbam o jakość i detale otoczenia (od tak prozaicznych rzeczy jak pięknie zapakowana walizka, przez jakość ubrań i przedmiotów codziennego użytku, po relacje miedzy ludzkie. Nauczyłam się rezygnować z tego, co jest złej jakości)
-dbam o siebie (ciało, samopoczucie, wiarę, brak wiary i idee, które mam w głowie)
-nawet mój najniższy poziom (gdy dół i czarna rozpacz, a już na pewno nic się nie chce) jest o niebo wyżej o 'postaram się’ z kiedyś
Jedyne minusy, które widzę to strata różowych okularów (znacznie surowiej oceniam rzeczywistość) i chęć przekazania mojego stylu życia innym 😉
Pozdrawiam serdecznie 🙂
Pingback: Marcowe znaleziska z sieci - ekopozytywna