Nie wiem, jak mogłam wcześniej jej nie zauważyć. Byłam odcięta, pochłonięta innymi sprawami, z głową w obłokach, obliczeniach, listach zakupów, z zachwytem sercu. A ona była. Buzowała, cicho bulgocząc jak zupa w garnku, tuż pod powierzchnią mojej skóry. Teraz czułam to wyraźnie, jak tysiące krótkich, małych szpilek, które od wewnątrz łaskoczą moją skórę, rozszerzając naczynka krwionośne. Była leniwa, słoneczna sobota, myłam truskawki na śniadanie dla ukochanego. Rzuciłam sitkiem w zlew i powiedziałam głośno KURWA MAĆ!
Teraz myślę, że była ze mną od zawsze. Złość. Mikrowybuchy po pijaku. Duże eksplozje przed okresem. Ulewała się, kiedy ktoś w zabiegany dzień nadepnął mi na stopę w tramwaju. Nie lubiłam jej, nie umiałam już w nią. Dziwiła mnie i wydawała się nie moja. Zupełnie jakbym straciła system operacyjny, który może ją przetworzyć. Metabolizm złości nie działał w moim ciele. Całkiem inaczej niż kiedy byłam nastolatką. Złość była wtedy cudowną, energetyczną trampoliną do lepszego życia. Złościli mnie głównie starzy i system, obłuda, bezmyślność ludzi jako gatunku, własna niemoc, bycie w potrzasku. Dobrze pracowałam na energii złości i chyba tylko ona wykatapultowała mnie poza magmę depresji, z którą się wtedy zmagałam. Dziś patrzę na nieliczne ślady na rękach, wiem, które są po żyletkach, które są po szkle, które to skóra rozszarpana przez moje własne paznokcie. Gdzieś w głębokich pudłach jeszcze mam kilka dzienników pochlapanych krwią, zapisanych gorączkowo, kompulsywne, słowa były wtedy jedynym ratunkiem. Pamiętam to wszystko. Dzikość, wściekłość i rozpacz. Paradoksalnie, gdyby nie szalony, czerwony, gigantyczny wkurw, który mnie wtedy zalewał i pozwalał mi działać, dziś prawdopodobnie bym nie żyła.
Wszystko się urwało, kiedy weszłam w dorosłość. Nie mam powodów, żeby się złościć, bo jestem twardą zawodniczką. Umiem realizować swoje cele, mam jaja, żeby słuchać własnej intuicji, nawet jak dostaję życiowe manto, otrzepuję się i wstaję. Za każdym razem. Nawet kiedy myślę, że już nie dam rady. Jednak zawsze daję. Mam życie, jakiego pragnę. Wszystko jest w nim dobre. Mój ukochany, mój pies, moje mieszkanie, moi przyjaciele, moja praca, moje zdrowie, moje miasto. Nie ma powodu, by się złościć. No dobrze, było ich kilka, dotykałam ich, trzymałam je w dłoni, ciężkie, zimne, szklane, obłe. Nie czułam nic.
I tylko ta wątroba, na diecie roślinnej, stłuszczona jak u czterdziestoletniego miłośnika browarów. I tylko te wybuchy, te mirkowkurwiki, a przede wszystkim ta absolutnie gładka nicość. Myślę o tym teraz, jak zawsze płacz zaciska mi gardło, kiedy ktoś krzyczy. Więc jeśli już pytasz, wsiadałam do rozgrzanego samochodu. Wypakowałyśmy go aż po sufit. Miałyśmy kołdry i namiot, kadzidła i lampki, kapelusze, sukienki z odkrytymi plecami, butelki z wodą, miałyśmy notatniki i długopisy, a przede wszystkim szampańskie nastroje, w naszej podróży nad jezioro. Powiedziałam wtedy, że moje życie jest dobre, czyste i kochane, jak dotyk chłodnej pościeli w upalny dzień, kiedy już naprawdę nic nie musisz i że to wreszcie ulga. W związku z tym nie mam potrzeby pracy nad sobą. Żadnego rozwoju. Życiowy wpierdol trwał od kilku ładnych lat i czułam, że nareszcie jest stabilnie, gładko i zwyczajnie dobrze. Niektóra praca wymaga tego stanu, żeby pozwoliła ci zejść głębiej. Tyle że ja tego nie wiedziałam. Rozbawiona piknikiem, biegnąca po trawie, wpadłam w króliczą norę i bardzo się zdziwiłam, że oto spadam i jestem w miejscu, do którego od lat co najmniej dwóch chciałam się dobić, bezskutecznie.
Oto siedzę w sukience do kostek, jest duszno, nie ma czym oddychać. Koło mnie siedzi Klaudia, a siwowłosa szamanka w lnianej sukni nakazuje nam krzyknąć z głębi trzewi. Nie obchodzi mnie to, bo ja nie krzyczę, nie krzyczę na tych wszystkich głupich spędach, nie robię jogi śmiechu i mam to w dupie. Mogę posłuchać, ale nie robię nic, czego nie szanuje mój wewnętrzny introwertyk. Znam się. Moja głowa się złości, że mnie zmuszają komendą do działania, a ciało się zacina. Tym razem jednak nie wiem o czym myślała moja głowa właśnie wtedy, z siedzenia wyrywa mnie potężny ryk. Ryk dziki, złowrogi i wibrujący aż z dołu brzucha. To jestem ja! To moje ciało tak krzyczy, drze się i trzęsie! Moja głowa panikuje, bo co właśnie zaszło, ale ciała nie mogę już zatrzymać, ten dźwięk tłumionej latami złości wylewa się ze mnie, jak wrząca lawa. Przestraszona własnym krzykiem, płaczę, nie mogę oddychać i bardzo chcę wyjść już z tego dusznego pokoju, bo oto rozpadłam się na kawałków tysiąc, a wszyscy robią już jakieś inne ćwiczenie, błogo odprężeni.
Dwa dni po przyjeździe siedzę na kanapie z komputerem. Zaczynam płakać. Płaczę, bo nie jestem w stanie się zezłościć. Płaczę z bezsilności. Jakby ktoś mi mówił „ty cioto, ty bekso, ty słabiaku, ty nędzna pipo”, a ja czuję, że chciałabym odwinąć mu fangę w nos, ale jestem słaba i mogę tylko przeraźliwie płakać. No to płaczę. Płaczę na kanapie i pociesza mnie pies. Płaczę w łóżku i pociesza mnie ukochany. Płaczę, bo doświadczam głębokiego wglądu w mojego mężczyznę, w siebie, w poprzednie generacje. Widzę to wszystko rozpisane jak drzewo genealogiczne i na barki spada mi ciężar roboty. Roboty, której nie chce mi się robić, którą wolałabym odpuścić.
Nie mam od lat energii. Moja energia, zamknięta jest w małej, drewnianej szkatułce, wewnątrz mojego ciała. Są tam: radość, witalność, seks i beztroska. Szkatułka ta jest dobrze zabezpieczona grubymi łańcuchami złości, agresji, przemocy i dzikości. Jestem tak bardzo zła, że gdybym pozwoliła tej złości wypłynąć, mogłabym kogoś zabić. Jestem zła, bo doświadczyłam w życiu dwukrotnie przemocy na tle seksualnym, z rąk osób, które znałam i którym ufałam. Jestem zła bezradnością mojej matki i obu babć, jestem zła złością kobiet, których mężczyźni nie dawali rady. Jestem zła, przeciążona, sfrustrowana i nienawidzę ich. Nienawidzę ich, bo nawalają, są nielojalni, nie można im ufać, trzeba nieść ciężar samodzielnie, na barach, wlec go przez życie, z wrzeszczącymi bachorami na plecach, z liczeniem każdej złotówki, gotowaniem gara zupy, z wyprowadzaniem psa, z pucowaniem podłogi i pieczeniem placka z sezonowymi owocami. To dlatego ja nie mam dzieci, nie niańczę swoich facetów, nie jestem panią domu i w sprawach życia nie ufam nikomu poza sobą. A już na pewno nie mężczyźnie. Jestem zła złością moją i jestem zła złością, którą dostałam w spadku. I jestem tym tak bardzo zaskoczona, tak długo nie miałam dostępu do tej złości, że nie wiem co z nią zrobić, a jednocześnie wiem, co musi być zrobione, wiem jak musi ewoluować moja relacja z mężczyzną i co będę robić dla innych kobiet. Na razie żadnej z tych rzeczy, które mają być zrobione, żebym mogła uzdrowić wiele układów, zrobić nie potrafię. Powoli, od czasu do czasu, złość odrywa się z mojego wnętrza jak stary skrzep i płynie w górę ciała. Czuję się z tym ohydnie, to jeszcze nie jest oczyszczenie, daleko mi od tego. To uwalnianie się starych, ukiszonych, zepsutych toksyn. Jestem słaba i rzygam emocjami jak kot.
Będziesz miała dziecko – mówi.
Nie, nie będę miała dziecka – odpowiadam z pełną mocą. Nie mam na to siły, nigdy nie zaufam nikomu na tyle, żeby mieć z nim dziecko. Po co?
Właśnie dlatego. Już nigdy nie będziesz zastanawiała się po co. Jeszcze nie teraz, jesteś za słaba, ale dojdziemy do momentu, w którym będziesz miała dość zasobów. – to mówi mój szaman.
Zamykają się za nami ciężkie drzwi. Słońce razi mnie w oczy. On skręca papierosa. Teraz wchodzi Klaudia. Idę do lumpeksu, a moja wewnętrzna dziewczyna jest podekscytowana i wybiera dla siebie dwie sukienki, których ja nie wybrałabym nigdy. Pozwalam jej. Jest duszno, zaczyna padać. Wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce.
Zdjęcie: Michał Jaworski

10 komentarzy
Woooow ,to jest takie zajebiste ,jak fragment jakiejś dłuższej historii, książki która chciałabym przeczytać . Chcę kolejne 🙂
Z tą złością to jest niesamowity temat, też mam z tym problem ,i też złość często maskuje po prostu mój smutek. W tej chwili nie jestem w stanie napisać nic konstruktywnego, muszę przeczytać ten tekst jeszcze ze trzy razy.
Btw zazdroszczę że tak pięknie potrafisz pisać o swoich uczuciach 🙂
Wow, aż mi łezka poleciała. Czuję u siebie coś podobnego, złość i strach, ale niegotowe jeszcze, żeby się w pewni ujawnić.
Chyba bardziej nawet przeszkadza mi ten strach, programowany w zasadzie od dziecka, który blokuje mnie we wszystkich dziedzinach, ale jednocześnie chęć pokonania tego strachu jest pewną siłą napędzającą (podobnie jak u Ciebie złość?), tylko obawiam się, że to nieszczególnie pozytywna motywacja. No nic, walczę i naprawiam.
Ja mam z Tobą straszne love-hate relationship. Napiszesz coś, ja to czytam i myślę – bullshit. Typowy syndrom wyparcia. A potem wystarczy jedna rozmowa, jeden gest i mam takie – kurwaaaaa, ona znowu ma rację. I tak w kółko 😉
Ja swoją ścieżkę serca zaczęłam 2 lata temu, ale po kilku miesiącach, ba! nawet tygodniach ją przerywałam. Używałam nieodpowiednich narzędzi i słuchałam nieodpowiednich osób – zawsze, koniec końców, zbaczałam na ścieżki innych, a jak chciałam wrócić na swoją to okazywało się, że jest już nieźle przeorana. Przez ten czas nauczyłam się o sobie tak wiele, m.in. tego, że porażki choć bolesne, są dużo bardziej wartościowe dla mojego rozwoju niż sukcesy. Dzięki temu nie boję się już próbować i wiem, że zmiana wpisana jest w moje trwanie. Ostatni rok był dla mnie cholernie ciężki pod każdym względem, pootwierały się stare blizny, których nigdy nie umiałam do końca wyleczyć, ale teraz jestem już gotowa, by zająć się w 100% sobą w kontekście całego mojego świata i podążać za intuicją, która cały czas była tłumiona przez zdezorientowany przez sprzeczne bodźce rozum.
Fajnie, że jesteś Blum <3
Wow Blum! ❤️
Jeszcze mnie takie przemyślenia odnośnie złości naszły…Moja złość od dziecka była bardzo introwertyczna i stłumiona, próby wyrzucenia jej kończyły się płaczem, zawsze dużo płakałam. Wmawiano mi, że jest zła, niepotrzebna, a płacz był płaczem – dzieci płaczą, prawda? Nie przechodziłam więc typowego buntu nastolatki, ja swoje frustracje „uczciłam” anoreksją. Teraz wydaje mi się, że ta moja złość nie jest już tak zdyscyplinowana i nie zawsze nad nią panuję, ale na pewno jest bardziej świadoma i pojawia się u mnie tam, gdzie przekracza się moje granice. Jako ultra przenadwrażliwa człowieczka kumuluję też złość z bezsilności – bo biedne zwierzątka, brak szacunku do planety, sytuacja kobiet, czy złamane serce przyjaciela. Nie potrafię się popłakać już ze złości złości, z bezsilności owszem, ale nie zawsze przynosi to ulgę. Czasem czuję, że robię się passive-agressive i wcale mi się to nie podoba. No cóż, nadal nie wiem do końca jak sobie ze złością radzić, a jak obie połączą swoje siły to już w ogóle.
Nie wiem czy to co właśnie napisałam ma jakikolwiek sens, ale to chyba idealnie obrazuje moje stosunki ze złością, a niestety im dłużej ją w sobie noszę, tym bardziej „negatywną” osobą się staję.
Wpis piękny.
Ja wiem, ze złość gdzies tam jest, ale gdzie?
Na razie jestem na etapie, że zdaję sobie sprawę, ze choć fizycznie jestem żeńską wersją mojego taty, tak psychicznie zamieniam się w moja matkę. Z całym wylęknieniem.
Byłam materiałem na fajną dziewczyne z ikrą, co się porobiło? i kiedy?
Jako gówniara szalałam na rowerze, teraz uczę się tego na nowo. A mówili, że się nie zapomina. Paraliżuje mnie strach.
Lidiu – bardzo podobnie. Niezależnie od mamy czy taty, jako dziewczynka, choć bardzo introwertyczna, byłam odważna. Jeździłam na rowerze jak dzika, wspinałam się na drzewa, głaskałam wielkie i obce psy, przewodziłam bandzie… a dziś jestem wycofana i niepewna.
Dużo w tym tekście też mnie, rzeczy nieuświadomionych i niewypowiedzianych. Ja byłam kiedyś super cierpliwa i spokojna, a dzieci wyzwalają we mnie najgorsze demony, niestety wywalam na nich swoją złość i nie potrafię sobie z tym poradzić. Dlatego lepiej nie mieć dzieci jeśli ma się ze sobą takie patenty. Ale wcześniej ich nie było… wszyscy mówią że macierzyństwo jest trudne ale nie żałują. No nie wiem…
Cholera! Naprawdę rewelacyjny tekst..czytałam dwa razy i czuję, że przeczytam trzeci.Niesamowite jest to ,ze napisałaś to o sobie a czuję jakby to było o mnie.
Mnie bardzo zaciekawił fragment z szamanem .Mogłabyś coś więcej na ten temata napisac?jestem w takim momencie życia ze potrzebuje odpowiedzi a chociaż wkazowek,rad/wsparcia.
Piękny tekst, ale pamiętaj, nie musisz mieć jaj bo masz jajniki. „Pipa”, „ciota” .. to język, którego świadoma swojej kobiecości i jej siły kobieta, nie powinna chyba używać ? Co jest silniejszym organem jeśli nie ten nasz kobiecy?
To, że nie mamy jaj nie czyni nas słabszymi, czyni nas silniejszymy.
Wysyłam ciepło!
An