Wstydziłaś się kiedykolwiek, że potrzebujesz innych? Ja wielokrotnie. Zostałam wychowana na zaradną, samodzielną i mogącą obejść się bez pomocy dziewczynkę, a potem… jako kobieta zostałam z masą głupich przekonań dotyczących tego, jakimi cnotami jest poleganie wyłącznie na sobie i bycie Zosią Samosią. To było o twardości, o braku potrzeby bliskości, o tym, jak łaknienie towarzystwa i wsparcia innych czyni człowieka słabym.
Myślę, że dorastanie w latach 2000 podpalało to przekonanie, bo feminizm wtedy mówił kobietom, że z jednej strony mogą robić, być, sięgać dokładnie po to samo, co chłopcy (ale hej… nie jesteśmy chłopcami!) i wyprodukował różne koszmarki typu #bossbabe, reklamy podpasek Always gdzie w pierwszy dzień okresu możesz wszystko (w dodatku w białych spodniach) i nie pozwól sobie, żeby twój naturalny cykl i samopoczucie twojego ciała cię spowolniło, a książki o samorozwoju i bogactwie pisane były przez giga chadów pokroju Tonego Robbinsa (fajny koleś, ale co on ma wspólnego ze mną?). Chcę przez te przykłady pokazać, że pomysł o samorealizacji i sile, sprawczości był budowany na bardzo kapitalistycznych podwalinach związanych z tłumieniem naturalnych potrzeb, robieniem dobrej miny do złej gry, toksycznej produktywności i w pewnym sensie o znieczuleniu się na siebie. Czy dotyczyło to dawania z siebie 100% w pracy, a potem wyciskaniu siódmych potów na treningu podczas pierwszego dnia okresu, bo przecież „mogę jak facet” i „w niczym nie jestem gorsza” czy „nie potrzebuję nikogo, żeby być szczęśliwa” urodziło w wielu z nas przekonanie, że ze wszystkim, trzeba dawać sobie radę solo. Teraz nie tylko chłopcy nie mogli płakać, ale my także. W dodatku wczesne dzieciństwo przypadające na lata 90 często budowało w dzieciach przekonanie, że kiedy jest im źle i trudno, nie ma bezpiecznych osób, którym można o tym powiedzieć. Jak stłukło się wazon, lepiej było go posprzątać i iść w zaparte, że nie wiesz, co się z nim stało, niż dostać manto, podobnie z nieciekawymi ocenami, w które rodzice mieli wgląd na wywiadówce, a kiedy sąsiad postanowił ośmieszyć cię publicznie lub zdyscyplinować, rodzice mogli tylko podwoić stawkę, gdyby się o tym dowiedzieli. Potem jeszcze poradniki o tym, że mężczyźni kochają zołzy i tysiące rad, jak sprawić, żeby on był zainteresowany (wszystkie dotyczyły manipulacji i sprawiania, by osoba o unikającym stylu przywiązania chciała gonić króliczka). Osoby młodsze o dekadę mają już całkiem inne programy, dziś jest inaczej, a my, millenialsi, rozplątujemy różne przekonania dotyczące mierzenia się ze wszystkim solo i tłumienia naturalnych potrzeb. To bardzo dobrze, ale…
Nie wiem, jak w twojej bańce, ale w mojej wciąż mało się mówi o tym, że…
- to ok, potrzebować, rozmawiać z kimś na głębokim poziomie, a nie tylko ślizgać się na powierzchni small-talku i jeśli nie mamy takiej możliwości, nasze zdrowie psychiczne może szwankować
- to ok, potrzebować ludzi, którym pokażemy całych siebie i zostaniemy zaakceptowani
- relacja budowana z terapeutą pomaga, ale nie zastąpi bezpiecznych relacji w codziennym życiu
- to ok, mieć potrzebę dotykania innych żywych istot i nie mówię tu ani o sporcie, ani wyłącznie o seksie — ważne jest, móc się przytulić, być pogłaskanym, trzymać kogoś za rękę, czuć ciepło skóry innej istoty
- to ok, kochać siebie i swoje życie i mieć potrzebę dzielić to życie z innymi — przyjaciółmi, ukochanym, dziećmi
Nie wiem, co poszło nie tak, że w pewnym momencie zwykłe ludzkie potrzeby — kontaktu z innymi, zabawy, dotyku, czułości, bycia widzianą stały się słabością, zależnością i byciem “clingy”. I jeśli masz inne przekonania to wspaniale. A jeśli znasz to, o czym piszę, chcę ci przypomnieć:
JESTEŚMY ISTOTAMI STADNYMI. TO W PORZĄDKU POTRZEBOWAĆ INNYCH. NIE JESTEŚMY STWORZENI DO SAMOTNOŚCI. PRAGNIENIE MIŁOŚCI, SPĘDZANIA JAKOŚCIOWEGO CZASU RAZEM, PRZYJAŹNI, DOTYKU, KONTAKTU NIE CZYNI CIĘ SŁABĄ I ZALEŻNĄ.
Czyni cię ludzką. Tak po prostu. Nie ma się czego wstydzić, a wręcz warto po karmiące relacje sięgać i nawet jeśli tęsknisz za miłością, stadem mogą być też dzieci, przyjaciele, zwierzęta, wspólnota sąsiedzka, dalsza rodzina. Ten tekst ilustruję zdjęciem z Mirką. Mirka to klacz Mai Sobczak aka Qmamkaszę. Maię poznałam przy okazji pracy nad jedną z moich książek, dzięki czemu każde zdjęcie z tej książki kojarzy mi się z rozwijającą się relacją między mną a Maią i to zdjęcie także jest jej autorstwa. Tego dnia było mi smutno. Maia zaproponowała, żebym jechała z nią do stajni. To był zwykły dzień. Zjadłam paskudnego obwarzanka z wiejskiego sklepu, suczka o imieniu Radocha zajmowała się swoimi sprawami. Pierwszy raz w życiu wyczesałam końską grzywę i ogon. Siedziałyśmy z Maią w końskim boksie, pijąc kawę. Jaskółki przelatywały nam nad głowami. Świat stał się dzięki temu lepszy.
