Odkąd w moim dorosłym życiu pojawił się pies, o wiele więcej czasu spędzam w naturze. Łąki, pola, lasy nie są mi obce i znam ich cykl. To, co jeszcze wczesnym latem było niebieskie, różowe i białe w sierpniu już stanie się jaskrawo żółte. Łąka zmienia swoje kolory, jakby natura pociągała pędzlem i zmieniała zdanie co do kolorystyki obrazu. Dotychczas kwiaty i rośliny budziły mój zachwyt, ale często nie umiałam ich nazwać.
Kiedy po krótkiej wymianie wiadomości, zaczęłam obserwować profil Kai, która pisze o roślinach na polskich łąkach, a kilka dni później pojawiła się opcja spędzenia wspólnie kawałka weekendu, wiedziałam, że chcę być w jej towarzystwie na łące. Nie przeszkodził mi ani brak auta, ani to, że zamierzałam spacerować z psem. Spacer botaniczny był bardzo kameralny, bo oprócz mnie, były jeszcze tylko trzy osoby, co powalało nam zadawać pytania o konkretne rośliny. Niektóre osoby robiły notatki, ja chciałam skupić się na przeżywaniu i robieniu zdjęć oraz mieć oko na moją suczkę Lunę.
Spacer botaniczny okazał się nie tylko bardzo relaksujący, ale też niezwykle ciekawy. Wiele roślin, które znałam z widzenia, pozostawało dla mnie anonimowych. Dziś już wiem nie tylko, jak się nazywają, ale również, kiedy je zbierać, albo czy przybyły do nas z daleka, a teraz, choć idealnie wpisują się w dziki krajobraz, wypierają nasze gatunki. Domyślam się, że taki spacer budzi w zainteresowanych bardzo różne oczekiwania. Niektóre osoby były zainteresowane zielarstwem lub robieniem przetworów z dzikiego pożywienia, inne interesowały zastosowania kosmetyczne roślin (dowiedziałam się np. że olej z nasion dzikiej marchwi wcale nie jest tłoczony, a jest maceratem, który bardzo niskim kosztem można przygotować samodzielnie w domu). Ja chciałam dowiedzieć się więcej, o roślinach, które już znam i widuję i po prostu wejść w jeszcze głębszy kontakt z naturą.
Podczas spaceru miałam okazję zobaczyć topinambur (jego płatki są również jadalne, podobne do słonecznika i bardzo kuszące, by skorzystać z nich w kuchni), skosztować korzenia wiesiołka (smakuje jak połączenie ziaren słonecznika i ostrej rzodkiewki), zobaczyć, jak różnie wyglądają rośliny dwuletnie w pierwszym i w drugim roku wzrostu — co ciekawe, często należałoby zbierać je w pierwszym, co utrudnia rozpoznanie, bo kwitną i stają się charakterystyczne w wyglądzie dopiero rok później.
Bardzo ciekawym aspektem było słuchanie o ludowych wierzeniach i zwyczajach związanych z dawnym wykorzystaniem roślin. To jest obszar, który zawsze mnie bardzo ciekawi. Od rdestu ptasiego, który jest chwastem, a kochają go kury, przez cykorię podróżnik, którą wieszało się nad drzwiami domostwa, bo gdy przychodziły upiory i złe duchy cykoria informowała je na wejściu, że nie mają czego tu szukać, wszak ona jest tu tylko przelotem, w podróży, a kysz, aż po dziką marchew zwaną koronką królowej Anny. Podanie głosi, że królowa Anna wśród swoich dworek urządziła konkurs na najpiękniejszą koronkę. I tak się pociła, tak się starała, że zakuła się igłą w palec i kropla jej królewskiej krwi spadła na środek baldachu pozostawiając ślad. Większość baldachów faktycznie ma czarną kropkę w centrum. Wiecie dlaczego? Kropka ta imituje… owada buszującego w pysznym pyłku. Nie tylko owady, ale i my lubimy raczej kierować kroki w kierunku restauracji, w której jest już jakiś klient. Zachwycające!
Kolejną rzeczą, której się dowiedziałam, był fakt, że zawartość substancji zarówno leczniczych, jak i toksycznych zależy od tego, gdzie roślina rośnie i jak bardzo jest zestresowana. Zawsze zastanawiałam się, jak to wygląda w środkach ziołowych lub suplementach, przecież ekstrakt, ekstraktowi nierówny. Interesowały mnie tu zwłaszcza adaptogeny, czyli rośliny i grzyby, które ze względu na silną potrzebę adaptacji do bardzo trudnych warunków wykształciły w sobie szereg substancji, które działają wspierająco, ale niespecyficznie również na ludzki organizm. Czy cordyceps rozprzestrzeniający się dziko ma prawo działać tak samo, jak ten wyhodowany na tace w masowej hodowli? Odpowiedzią pewnie jest odpowiednie stresowanie rośliny w masowej produkcji. W domu również to robimy, np. poprzez szczypanie roślin (a ja zastanawiam się, czy nie jest to sekret pięknych paprotek i pelargonii naszych babć, tak im ubliżają i grożą, że się ich pozbędą, że te zestresowane obficie rosną ; ). To również cichutka porada mówiąca o tym, że nigdy nie wiemy, jak silny jest grzybek halucynogenny, zebrany na nieznanym terenie, a koledzy z ogólniaka, którzy w celach narkotycznych jedli nasiona bielunia, mogli naprawdę bardzo sobie zaszkodzić.
Poza aspektem edukacyjnym i konkretnymi wskazówkami spacer botaniczny dał mi coś jeszcze. Większą świadomość i szacunek dla natury. Nie można lubić łąki, ale nie lubić pająków czy gąsienic. Mówi się, że bez deszczu nie ma słońca i tu podobnie — nielubiane czy budzące obrzydzenie lub strach owady są niezbędne do funkcjonowania całego ekosystemu. Są piękne rośliny, ale jeśli zostały przywiezione z daleka, duszą i wypierają te, które są z nami od zawsze — to niekoniecznie dobrze i upewniło mnie w przekonaniu, że kiedy będę mieć własny ogród, nie chcę mieć w nim egzotycznych okazów, a raczej trzymać się tego, co rosło w Polsce od zawsze, od równo wypielęgnowanych kwiatowych grządek, wyżej postawić lekko zdziczałe roślinne formy i pozwalać naturze w dużej mierze robić swoje. Spacer dał mi również dużą świadomość dobrobytu, w jakim żyję — pełnych supermarketów, obfitości jedzenia na każdym kroku. Dobrze było poznać rośliny, które jadało się w Polsce zwłaszcza pod koniec zimy czy na początku wiosny. Dziś nie znamy nawet ich imion, a dawniej służyły jako pokarm dla naszych przodków oraz ich zwierząt. Mam w sobie taki kawałek, który bardzo ceni ten szczególny rodzaj wiedzy. Wolę rozpoznawać dziko rosnące rośliny niż marki butów czy torebek (a do tego właśnie predysponuje mnie mój zawód).
Taki spacer przypomniał mi też dzieciństwo i uświadomił ile wiedzy na temat chwastów i ziół przekazała mi moja mama. To było bardzo miłe doświadczenie. Botaniczny spacer to bardzo dobra opcja na spędzenie czasu z dzieckiem (myślę, że od 7 – 8 lat w górę), zainteresowaną kwiatami przyjaciółką albo solo.
SPACER BOTANICZNY WARSZAWA
Ja spacerowałam z edukatorką i botaniczką Kają Nowakowską z Mead ladies. Kilkugodzinny spacer na warszawskim Żeraniu kosztował mnie 30 zł. Wiem z całą pewnością, że nie jest to mój ostatni spacer botaniczny. Takie spacery odbywają się również w centrach miast, w lasach, przy akwenach wodnych, nie tylko na łąkach. Gorąco polecam taki sposób spędzania wolnego czasu. Zapewne każde miasto ma swoich przewodników podobnych do Kai. Jeśli ich znacie i chcecie się podzielić namiarem z innymi — jak zawsze zostawiam do waszej dyspozycji sekcję komentarzy.
2 komentarze
W Lublinie polecam spacer co prawda nie botaniczny, ale ornitologiczny z Inspektorem Bywakiem (do odszukania zarówno na FB, jak i Instagramie ;))
W Lublinie polecam spacer z Inspektorem Bywakiem (można go znaleźć i na Facebooku i na Instagramie) – co prawda nie botaniczny, a ornitologiczny, ale to sama radość 🙂