Ta jesień jest taka cudowna, kolorowa i słoneczna, że nawet najgorsze marudy (to o mnie) nie mają na co narzekać. I chociaż prognoza mówi, że zbliżamy się już w kierunku zimy, nie zamierzam oporować. Postanowiłam, że w tym roku zrobię WSZYSTKO by nie tylko akceptować nielubiane pory roku, ale też i się nimi cieszyć. I ponieważ złożyło się tak, że całe lato byliśmy w biegu i wcale nie oswoiliśmy jeszcze naszego nowego mieszkania, robimy to teraz. Ja np. kupiłam do sypialni dywan w TK MAXX, który wizualnie ocieplił wnętrze (chociaż długo ze sobą walczyłam, bo odkurzanie dywanów jest męką).
Zdecydowanym ulubieńcem tej jesieni jest herbata z kurkumą z Yogi tea. Rozgrzewająca i przepyszna. Zwłaszcza kiedy doda się do niej odrobinę mleka i miodu! Takie rozpoczęcie poranka wygrywa wszystko.
Chociaż niektórym i tak ciężko było się zwlec z łóżka. Zwłaszcza kiedy padało i wiało.
Tak, mówiłam, że nie ma opcji żeby pies mógł wchodzić do wyrka. Tak, uznałam w końcu, że życie jest za krótkie, żeby nie barłorzyć się razem o poranku. Tak, czasem żałuję (zwłaszcza kiedy wszystko jest w sierści o wielkości małych igiełek).
Ale kiedy już udało się wyjść z barłogu, a zwłaszcza, kiedy było prawie dwadzieścia stopni, korzystałyśmy z pogody na maksa. Luna w zeszłym roku bała się wchodzić do wody, w tym pływała w rzekach (!), morzu, a miejskie zbiorniki wodne są nie do przeoczenia. Jak nie chcesz rzucać patyka albo piłeczki, no to chociaż pozwól zamoczyć psie stopy.
W ramach mojego wyskrobywania się z doła, nie tylko chodze na terapię, nie tylko śpię długo, jem witaminy i lepiej się odżywiam, ale też wypycham się do ludzi, eksploruję i stawiam na małe przyjemności. A do takich należało dla mnie samotne chodzenie do kina (tak, nowy Tarantino bardzo mi się podobał, ale chyba jestem w mniejszości) i samotne jedzenie na mieście. Tak trafiłam do Pho Lovers na Tamce. Moim ulubionym wegańskim pho nadal jest pho u Vietmama, ale muszę przyznać, że to miało wspaniałe tofu no i były jeszcze pierożki. Micha nie do przejedzenia za 20 zł! A z domowych zup na teraz, polecam totalnie dyniową z grzybami, goździkami i masłem orzechowym!
Nie mogę w to uwierzyć! Przez lata byłam hejterką sztruksu, a teraz spójrzcie na mnie. Oto ja, cała na biało, w sztruksowych dzwonach! Są super ciepłe, milusie i o rozmiar za duże więc idealnie mieszczą mój brzusio bez ugniatania go. Tak, brzusio, bo to jest brzusio. Miły, miękki brzuszek.
Sukcesywnie wymieniam garderobę już od trzech zimo-jesiennych sezonów. Donaszam wszystkie akrylowe sweterki (ble) i poluję w lumpeksach i sieci na te wełniane. Nie jest to wielka miłość, bo wełna mnie trochę gryzie i jest upierdliwa w konserwacji, ale jest za to faktycznie ciepła. Ten piękny kremowy sweter kosztował mnie 25 zł. Znajoma bardzo się zdziwiła widząc mnie w tak białym wydaniu (bo ja kiedyś to zawsze cała na czarno), a mnie w jasnym bardzo miło ostatnio. Dżinsów z przetarciami dziś bym już nie nosiła, ale mam je… ojej… chyba z 5 lat? Dostałam je jakoś na początku pracy w Medicine i czekam aż dokończą swego żywota.
Co za tym idzie, ustosunkuję się do naszych pogaduszek na Instagramie. Jestem totalnie beznadziejna jeśli chodzi o szafiarstwo. Mój styl jest mało spektakularny, a większość rzeczy noszę przez lata. 3/4 tego, co kupuję obecnie, kupuję z drugiej ręki. Obawiam się, że nie będę zbyt pomocna jeśli chodzi o ubraniowe rekomendacje.
P.S ten sweter ze 100 % wełny udało mi się w większości odplamić dzięki Waszym radom. Wielkie szczęście!
Niektórzy aspirują do markowych butów, kosmetyków lub posiadania zajebiście drogiej torebki. Mnie to nie kręci. Moją aspiracją jest kupowanie drogich jedzeń. Jam jest człowieczyna prosta, mnie się do jedzenia cieszy micha. Mieszkałam kiedyś koło marketu na Olkuskiej, gdzie takie drogie jedzenia są – oliwki, sery, przyprawy, mięsa, jakieś bio warzywka i inne takie. Zrobiłam tam zakupy cały jeden raz, bo to jednak nie mój pułap cenowy na codzienny spożywczy shopping. Aż dziw, że dopiero w tym roku odkryłam, że koło tego bazaru jest też małe bistro. Serwują lunche, słodkości, ale i śniadania. A mnie najbardziej interesowało to, co mnie interesuje zawsze, jak tylko widzę to w menu – bajgle! W tym wypadku z halloumi, czyli generalnie – lepiej być nie mogło.
Bardzo lubię takie miejsca bez zadęcia. Nie czuję się małomiasteczkowa, tak jak czuje się Dawid Podsiadło, jednak mimo wieku, pieniędzy i reszty, nienawidzę miejsc, w których cała jestem w dyskomforcie, jak w gryzącym wełnianym swetrze. Nie lubię miejsc napuszonych, gdzie obsługa daje mi do zrozumienia, że się nie znam, że jestem za biedna, że źle wymawiam nazwę dania i tak dalej… Kiedyś to jeszcze bym była skrępowana brakiem własnego obycia, ale dziś już nie jestem i mam to w nosie. Za dużo się naoglądałam z bliska ludzi z show biznesu, nowuryszy i innych bardzo obytych światowców. Ani szczęśliwych, ani fajnych, ani mądrych. Więc tak… czasem jeszcze jestem onieśmielona, ale generalnie wybieram sobie miejsca, gdzie mogę być sobą, obsługa się uśmiecha, gdzie mogę przyjść z psem, ze znajomymi z dzieckiem, gdzie mogę być sama, gdzie generalnie można wszystko i nikt nie nakrzyczy, że pytasz o to dziwnie brzmiące coś, co może być kiełbasą, a może serem, a może papryką… kto to wie…
Odkąd mamy psa, ciągle spacerujemy. Pomijając oczywiste chodzenie po lesie (grzyby!) uwielbiamy też wybrać się nad Jeziorko Czerniakowskie. Tym razem już zmierzchało, były z trzy metry gęstej jak śmietana mgły, zachodzące słońce sprawiało, że wszystko było fioletowe. Mgły nad wodą, mgły nad trzcinami, mgły nad łąką i srebrna Luna, totalnie niewidoczna. Jedyny ślad za psem, to srebrzacy się w tym świetle piasek, który wzniecała swoimi dzikimi susami. Pięknie i bardzo w klimacie dziadów. Zaczęłam szybko rozmyślać o wszystkich polskich utworach romantycznych i co tam za stwory były w jeziorach, jakie złe duchy? Dobrze, że W. był blisko, bo to nie na moje nerwy jednak.
W lesie zawsze przegrywam z Wojtkiem w konkursie na grzybiarza roku, dlatego tym razem postanowiłam nazbierać szyszek i zrobić z nich później dekorację (co wywołało wielkie rozbawienie). No cóż, dla mnie to sposób na celebrowanie… kolejnej pory roku, naszej miłości (celebrujesz miłość szyszką stara?) i tego, że mamy DOM. Tyle lat sobie żyłam jako singielka, że teraz te wszystkie stroiki, zapachy, weki, soki i cała reszta sprawiają mi nieziemską przyjemność. W to wszystko oczywiście włączyła się T. (córka W.), która uznała, że szyszki powinny zawisnąć na świetlnej girlandzie. Prawda jest jednak taka, że póki co leżą od tygodnia na stole w jadalni.
Podejmując decyzję o wynajmie, kierowaliśmy się tym, że to duże i piękne mieszkanie jest ogrzewane ogrzewaniem miejskim. Radość szybko została zweryfikowana przez chłodniejsze temperatury. Dowiedziałam się, że każda wspólnota sama ustala temperaturę od jakiej należy robić ciepło i dobro. U nas to chyba musi być od 10 w dół, bo jest prawie listopad, a noce kiedy grzejniki pracowały mogę policzyć na palcach jednej ręki. Jest 17-19 stopni. Dla mnie to o jakieś 7 za mało, żebym mogła bezboleśnie funkcjonować. Jedno za to się nie zmieniło – to mieszkanie ma naprawdę piękne światło. Jest jasno, ciepło (w sensie kolorów) i pięknie.
Zaskakujące jest to, że mimo początkowej wielkiej podjarki tym mieszkaniem, potem straciliśmy do niego serce. Zwłaszcza Wojtek. Moja teoria jest taka, że on jako złota rączka nie może docenić niczego, w co nie włoży sam pracy. Wszystko musi być dotknięte gospodarską ręką. I ja to w nim bardzo lubię! Problem pojawia się, kiedy gospodarz weny nie ma. Teraz trochę się zmobilizowaliśmy, bo będziemy w domu z racji pogody o wiele dłużej. Próbujemy znaleźć miejsce wszystkim obrazkom i zdjęciom, które mamy. Tu wieszamy ilustracje Nadii Linek.
W całym domu mamy parapet tylko w kuchni i sypialni. To stwarza pewien problem… co zrobić z roślinami? Nie wszystkie są tak duże, żeby mogły stać na podłodze. Część rozdałam, część zamieszkała na balkonie, ale w tym sporym mieszkaniu brakowało zieleni. Kiedy przychodzi jesień i zima, nawet najjaśniejsze pomieszczenia robią się trochę ponure, a zwłaszcza nasze – które są wypełnione starociami i ciemnobrązowymi meblami z czasów PRL. Patentem na bukiet po sezonie są liście roślin, na które nie ma miejsca. Tu w karafce do wina stoi sobie liść monstery. Można taki kupić w kwiaciarni za jakieś 7 zł. Co prawda jeden liść się nie ukorzeni (musiałby być z korzonkiem), ale za to o samej wodzie postoi dłużej niż choinka w grudniu. Ten ma już 2 miesiące i nadal nie wygląda jakby miał zmarnieć. Obok na szybko wsadzony eukaliptus (też kupiony w kwiaciarni), ale to już całkiem inna historia.
Chciałam wypróbować internetowy sposób na aromaterapię. W teorii eukaliptus powieszony w prysznicu pod wpływem gorącej pary miał wydzielać olejki eteryczne, pozytywnie wpływać na zatoki, odświeżać i być miły. Miły był i nawet pachniał, ale tylko za pierwszym razem. Jest spora szansa, że trzeba kupić inną odmianę eukaliptusa (np. taką z okrągłymi listkami), bo ten patent całkiem nie zdał egzaminu. I chociaż samo bycie pod wodą z zieloną witką tuż obok było dla mnie przyjemne… zgadnijcie kto miał ze mnie ubaw ; ) wygląda na to, że dostarczam moimi wnętrzarskimi pomysłami nieustannej radości konkubentowi (z litości dla siebie, nie nazwę tego po imieniu – jestem źródłem niezłej beki).
Wykorzystywałam też ostatnie ciepłe dni na noszenie sukienek! Kiedyś uwielbiałam mini, od dwóch lat czuję się w nich zbyt goła. Nie mam siły na pogwizdywania robotników, trąbienie przejeżdżających aut i unikanie siadania gołą pupą w zbiorkomie. Midi i maxi dają mi komfort czucia się super kobieco i bardzo wygodnie.
Mam taką teorię, że Luna próbuje mnie wygryźć… mam wiele bardzo romantycznych zdjęć jej i Wojtka. Są jak ping i pong. I chociaż to ja z nią trenuję, ona i tak bardziej słucha jego…
W wakacje dostałam od Pauli, przyjaciółki naszego domu liście laurowe. Pomysł, żeby balkon zamiast kwiatów (do których mam średnią rękę) zamienić w herbarium był w deseczkę! Ale na liście laurowe już czas, dlatego zebrałam wszystkie suche zioła z balkonu i poupychałam w słoiki, z innych zrobiłam kadzidła. Patyczki po liściach laurowych ponoć świetnie nadają się jako patyczki do szaszłyków, bo bardzo aromatyzują mięso. Tak twierdził przynajmniej portugalski chłopak mojej siostry. No cóż… my spróbujemy aromatyzowac nimi tofu.
Spacerując z Luną zastałyśmy martwą naturę. Tylko nikt nie malował.
Grdyczka
Tak, nawet ja to powiem – nie da się nie kochać takiej jesieni. To jest czysty zachwyt i radość oraz piękno.
Nie mam pojęcia, co to za roślina, ale przepięknie puchata!
Jesienią i zimą nasz ulubiony obiad to pieczone warzywa z kaszą pęczak. Oczywiście im dalej w zimę, tym mniej nas cieszą (bo ile można?), ale generalnie to jedna z najzdrowszych i najłatwiejszych do wykonania potraw. U nas występuje w wielu wariantach. Przepis znajdziesz tu – pieczone warzywa korzeniowe z kaszą pęczak i tu – warzywne puree z kalafiora z pieczonymi burakami.
Kolory!
Comfort food na śniadanie? Kasza manna na mleku roślinnym z cukrem, gorzką czekoladą i kwaśnymi wiśniami. Czuję się wtedy jakbym miała znów pięć lat.
W tym domu dama jest tylko jedna ; )
Tym razem to już wszystko. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam (przyznaję, że jesień tak mnie oszołomiła przyjemnością po ciężkiej końcówce lata, że nie mogłam się powstrzymać przed dokumentowaniem tych małych głupotek).

13 komentarzy
piękne zdjęcia!
Dziękuję Ewa 🙂
<3
Z tego posta aż bije ciepło :). Piękne fotografie i zdecydowanie jesteś moją inspiracją wnętrzarską :). A monstera ukorzeni się także z liścia bez korzonka (ukorzeniłam w ten sposób dwa liście), ale nie z każdego. Od czego to zależy – nie wiem :).
Beata jestem w szoku! Myślałam, że musi mieć korzonek przy łodydze, żeby się ukorzenić. Na grupach o roślinach, mówią, że z takiego liścia i tak nie będzie rośliny.
W sumie nie wiem, czy będzie czy nie, bo dopiero od kilku miesięcy rośnie w doniczce, jeszcze nic nie wypuścił, ale korzenie piękne ma i jest zdrowy :). A był zwykłym liściem uciętym z rodziny matki właśnie po to, żeby służyć za ozdobę we flakoniku. I w tymże właśnie flakoniku wypuścił korzenie – niestety poprzedni liść z korzeniami złamał mi się, więc mam tylko ten jeden do obserwacji :).
Piękne zdjęcia 🙂
Patrycja – takie komentarze zawsze sprawiają mi dużo radości, bo robienie zdjęć to nie jest moja strefa geniuszu 🙂
Przepiękny post! 🙂
„grdyczka” <3 uwielbiam, jak fotografujesz i te opisy <3 Dziękuję, że jesteś(my podobne).
mam pytanie z innej beczki, skąd pochodzi krzesło biurowe z elementami drewnianymi widoczne na zdjęciach? wygląda super stylowo! 🙂
Kupiliśmy je kiedyś na grupie sąsiedzkiej. To jakieś wypas dizajnerskie krzesło, ale do pracy biurowej totalnie niewygodne mówiąc szczerze!
ten wpis to pokaz tego, co najlepsze w jesieni (i w życiu w sumie też :))