Dawno nie robiłam podsumowań ulubieńców, a jesień, zima i okres grzewczy zawsze są dobrym czasem na testowanie nowości i kolejnych ulubieńców. W tym okresie zawsze więcej trenuję, a więc i więcej się kąpię. Moja sucha skóra wymaga więcej nawilżenia, znosi więcej warstw ubrań i prosi mnie o większą troskę. A ja jej ją daję.
Niezwykle rzadko mi się zdarza robić podsumowania z ulubieńcami, ale może właśnie pora to zmienić. Nie lubię polecać kosmetyków, każda z nas ma inną skórę i włosy, inne potrzeby, a rytuały, używane produkty i dieta składają się na cały ekosystem zdrowia. Pomyślałam jednak, że tymi trzema perełkami chętnie podzielę się z osobami, które mają podobne potrzeby do mnie.
Moja skóra jest sucha, wrażliwa i reaktywna. Nie wiem, kiedy to się stało. 10 lat temu na swoich blogach pokazywałam pachnące żele pod prysznic, kolorówkę i rzeczy, które mają obłędne zapachy i kolory. Dziś sprawa ma się inaczej i jeśli chodzi o aspekt pielęgnacji, używam mało kosmetyków i większość z nich jest pozbawiona zapachu lub jedynie lekko perfumowana, nastawiona na odbudowywanie warstwy hydrolipidowej lub chociaż nie odzieranie z niej ciała. Zna to chyba każda osoba, która boryka się z podobnymi problemami — zbyt dobrze wymyta i aż skrzypiąca z czystości skóra niechybnie doprowadzi do przesuszenia, swędzenia czy czerwonych placków. Akurat 3 kosmetyki, które chcę dziś zaprezentować, świetnie sprawdzają się jesienią i zimą.
Isana Med to marka własna sieci Rossmann, do której mam sentyment jeszcze z czasów studenckich. Wiadomo, że po sklepach sieciowych nie ma co oczekiwać niesamowitej jakości. Nie kupuję tam serów, kremów pod oczy, toników ani innych kosmetyków, od których wymagam bardzo dobrego działania i wiem, że zazwyczaj są drogie. Inaczej jest jednak z codziennym myjadłem. Chociaż nadal lubię pachnące żele pod prysznic, zimą do spółki z sezonem grzewczym robią z moją skórą masakrę. Po treningu czy kiedy jestem spocona, albo po prostu brudna używam kostek myjących Dove. Wiem, że wiele koneserek niszowych mydlarni wzdryga się być może na samą myśl o tym produkcie, ale mi służy. Natomiast na co dzień zdecydowanie wybieram Isana Med Creme Oil Shower. Warto wspomnieć, że jego konsystencja nie jest wcale olejkiem, a rzadkim mleczkiem. Dla niektórych osób może być lekkim szokiem mycie się taką śmietanką, ale ja podobnej formuły używam do mycia twarzy, można więc powiedzieć, że jestem z nią dobrze zaprzyjaźniona. To mleczko pod prysznic bardzo delikatnie pachnie, nie spowodowało u mnie nigdy podrażnienia, delikatnie nawilża skórę (za co je sobie bardzo chwalę, bo nie przepadam za smarowaniem się balsamami) i jest śmiesznie tanie, bo kosztuje niecałe 8 zł.
To mleczko pod prysznic jest w moim odczuciu lepsze od niejednego aptecznego żelu czy mydła przeznaczonego dla osób z egzemą, czy AZS. Szokujące? Być może, ale naprawdę stosowałam wiele aptecznych marek za minimum 30 zł za buteleczkę, niektóre nawet za dobre kilkadziesiąt złotych, które spisywały się znacznie gorzej. Dlatego jeśli masz delikatną, suchą lub bardzo suchą skórę, która potrzebuje łagodnego traktowania na co dzień — daj mu szansę.
Balsamować się nie lubię, ale muszę. Inaczej moja skóra zachowuje się jak gryzący, wełniany, zbyt ciasny sweter — swędzi i dusi. Skłamałabym, mówiąc, że robię to codziennie, a jednak zimą z pewnością balsamuję całe ciało przynajmniej kilka razy w tygodniu. W balsamach przeszkadza mi wiele — klejąca, toporna konsystencja, pozostawianie filtru na skórze, poczucie, że kosmetyk ma lekką konsystencję, ale zostawia ona jakby plastikową, lepką powłokę na skórze (niestety, ale balsamy z serii Toleriane od La Roche Posay są dla mnie tego typu rozczarowaniem). Nie lubię czuć po balsamowaniu skóry, że ona nie może oddychać, a ja jestem niczym w silikonowym kombinezonie. Ten balsam to najlepsze, co dotychczas znalazłam, a przetestowałam sporo. To kolejny balsam z serii dla alergików, atopików i osób z wrażliwą, kapryśną skórą. Z ładnej miski się nie najesz, musi być jeszcze pełna — mawiała moja matka i w tym przypadku dokładnie tak jest. Bardzo tęsknię za pięknymi szklanymi opakowaniami, designerskimi etykietami i resztą. Apteczne kosmetyki często mają paskudne opakowania, aż żal chwytać w rękę, a o ekologicznych rozwiązaniach nie ma nawet, co mówić. Problem w tym, że działają. A kiedy do wyboru mam kupienie eko bubla w pięknej oprawie, a paskudną tubę czegoś, co sprawia, że nic mnie nie swędzi, a skóra jest zdrowa, wybór jest dla mnie prosty.
Nie dajcie się jednak zwieść deklaracji, że to lekki balsam. Ma konsystencję niemalże masła. Mimo to wchłania się dobrze i nie jest oblepiający. Skóra po zastosowaniu go jest ukojona i uspokojona. Niestety za tubkę 200 ml trzeba zapłacić ponad 80 zł, a kosmetyki z tej serii dostępne są chyba wyłącznie przez internet (ja kupuję je na notino.pl).
Na markę Trust my sister natknęłam się w Rossmanie. Nie mam w zwyczaju kupować kompulsywnie kosmetyków, kupuję plany kosmetyczne opracowane przez specjalistów specjalnie dla mnie i kupuję wszystko z rozpiski. Robię to dlatego, że nie mam czasu i przestrzeni w głowie, by się doktoryzować, doczytywać, szukać po forach, blogach i na koniec jeszcze weryfikować informacje. Prawda jest jednak taka, że na moją włosową konsultację u Marty Klowan (poprzednie opisałam tu — klik) przyjdzie mi poczekać aż do marca, a wszystkie odżywki pokończyły mi się już dawno temu. Moje włosy zaczęły się elektryzować, być sztywne i sprawiały, że czułam, że nic nie ogarniam w życiu, skoro nawet z włosami jest problem. Fryzjerka powiedziała, że brakuje im nawilżenia, więc kupiłam uniwersalną maskę nawilżającą i jest naprawdę WSPANIAŁA. Cała marka jest podzielona na 3 linie dostosowane do różnej porowatości włosów. Ja kupiłam uniwersalną humektantową i proteinową dla średnioporowatych. Z obu jestem zadowolona i zamierzam ich używać, dopóki nie dostanę kolejnego planu pielęgnacyjnego, który i tak pewnie będzie bardziej skupiony na potrzebach skóry mojej głowy.
Opakowanie takiej maski to koszt ok. 40 zł. Jest łatwo dostępna w drogeriach.
Olejki eteryczne nie tylko intensywnie pachną i regulują nastrój, ale również wpływają na ciało. Kiedy zaopatrzyłam się w kilka różnych buteleczek, żeby używać ich do aromaterapii, zaczęłam szukać dla nich też innego zastosowania. Dotychczas korzystałam jedynie z olejku z drzewka herbacianego, stosowanego bezpośrednio na niedoskonałości i postanowiłam to zmienić.
Jeśli chodzi o standardy piękna, powoli poszerza nam się percepcja i pozwalamy sobie na coraz większą różnorodność. To nie dzieje się samo, robią to głównie osoby, które pokazują się w social mediach, mówiąc i pokazując na własnym przykładzie, że to, jak się poukładamy z ciałem, jak będziemy je ozdabiać i co wokół niego robić, to nasza sprawa. Tu ukłony w stronę Ciałopozytyw.
O taką pielęgnację walczyłam! Niby wszystkie wiemy, że to, jak żyjemy, ma gigantyczny wpływ na nasz wygląd, że piękno bierze się z wnętrza, że ważna jest dieta, ruch, sen i poziom stresu. W praktyce jednak wciąż bywa ciężko wdrożyć to w życie. Jestem wielką orędowniczką ajurwedy i wreszcie natknęłam się na kogoś, kto do pielęgnacji podchodzi holistycznie, a kosmetyki uważa jedynie za kropkę nad „i”. Patrycja, założycielka marki CHIC CHIQ robi wspaniałe, ajurwedyjskie maski do twarzy, a do tego prowadzi bloga o pielęgnacji, która jest integralną częścią dbania o ciało.
Targi kosmetyczne to idealna okazja, żeby ogarnąć kosmetyczne nowości, często również, żeby osobiście poznać twórców danej marki i wypytać o szczegóły. Sklepy internetowe mają bogatą ofertę, ale pomacać, powąchać i dostać próbkę, to już całkiem inny temat, prawda? O zeszłej edycji tych targów pisałam TU. Co może zainteresować Cię tym razem?
Od dłuższego czasu mam bzika na punkcie łagodnych, naturalnych kosmetyków. Staram się jeść mało przetworzonego jedzenia, a kolejnym krokiem do unikania „dodatków” do mojego życia, jest przeskoczenie na naturalną pielęgnację. Czuję, że za dużo tych E, za dużo sztucznych aromatów, alkoholu, za dużo polepszaczy, spulchniaczy i całej reszty. Zatrutego powietrza, chemii gospodarczej i sztucznego jedzenia. A jednak lubię życie w mieście i lubię być ślicznotką. Co poradzę? Nie zamierzam też się schizować i katować wyobrażeniami raka. Po prostu łagodnie minimalizuję niekorzystne moim zdaniem czynniki. Od dłuższego czasu szukam dla siebie nowej pasty do zębów i dziś chcę przedstawić Wam proszek do ich mycia.
Chciałam Wam dziś pokazać czego używam do pielęgnacji i makijażu swojej twarzy. Nie jestem bardzo ortodoksyjna przy wyborze kosmetyków – moja skóra jest ortodoksyjna i kapryśna za mnie. Jeśli coś się sprawdza, trzymam się tego i nie testuję zbyt wiele nowości, stąd spodziewam się, że niektóre wybory będą Was dziwić. Mój przewodnik pomyślany jest tak, żeby nakreślić Wam moje problemy, sposób radzenia sobie z nimi, dość minimalistyczne podejście i trochę patentów DIY. Będę pisać tylko o moich stale używanych produktach. Te niepodpisane są bonusem, który czasem jest dodatkiem, ale nie znajduje zostawania w codziennym makijażu. Umieszczam je tu, bo jestem im wierna.
” Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się jak bardzo twoje ciało cię kocha? Zawsze stara się utrzymać cię przy życiu. Twoje ciało dba o to, żeby nie zabrakło ci oddechu kiedy śpisz, zakleja twoje skaleczenia, naprawia połamane kości, szuka sposobów żeby zapobiec chorobie, która mogłaby ci się przydarzyć. Twoje ciało tak bardzo cię kocha! Czas zacząć odwzajemniać tę miłość!”