
Kiosk był sklepem na moją dziecięcą miarę. Co prawda musiałam stanąć na palcach, żeby dosięgnąć okienka, ale przynajmniej mogłam w nim kupić coś, na co mnie było stać. Duże i twarde kulki gumy balonowej o paskudnym smaku, o których mama mówiła, że są chińskie i dostaje się od nich raka. Guma Turbo, znacznie lepsza i przede wszystkim z naklejką, którą można było wkleić do specjalnego albumu. Albo rarytas nad rarytasy — zielona, kwaśna Hubba Bubba. Oczywiście wszystko to sprzedawane na sztuki.