Tag

życie w zachwycie

Browsing
fot. Marta Streng

Z łatwością się zwierzam, przez długi czas nie miałam czegoś, co inni nazywają sferą osobistą, a moja prywatność i intymność dotyczyły niemal wyłącznie dotyku. Jako jedyna nie wykorzystałam zniżki na masaż, bo wydawało mi się to zniżką na torturę. To było lata temu. Od tamtego czasu oswoiłam dotyk otrzymywany z rąk profesjonalistów, polubiłam go i go szukam. W sferze osobistej nadal jednak jestem selektywna.

Ciała innych są dla mnie tematem bardzo prywatnym. Nie mam problemu z nagością, nie zajmuję się tym, jak inni się ubierają, ale kiedy ktoś, kogo nie znam, narusza moją osobistą przestrzeń wokół ciała, zaczynam warczeć. A może to już stara narracja? Pamiętam pierwszy taki uścisk, był to chłopak koleżanki, znajomy całej paczki. Kurtuazyjne przytulenie na dzień dobry trwało o trzy sekundy zbyt długo, przycisnął mnie zbyt blisko i byłam tym bardzo skonsternowana. Jeszcze bardziej tym, że ten uścisk był bardzo, bardzo relaksujący. Gdyby potrwał chwilę dłużej, stopiłabym się jak wiórka masła na ciepłym toście. Chodziłam z tym uściskiem w głowie przez cały wieczór, zastanawiając się, co właśnie zaszło. Byłam skrępowana. Jakby stało się coś złego, coś, co teraz jest tajemnicą. A ponieważ ja takich tajemnic nie lubię, porozmawiałam o dziwnym uścisku zarówno z partnerką uściskującego, jak i z moim partnerem, który stał wtedy obok mnie. Wielkie było moje zdziwienie, gdy powiedzieli mi, że to normalny sposób witania się tej osoby i że też go doświadczają.

Potem nauczyłam się go rozpoznawać. To uścisk psychoterapeutów, szamanów, osób pracujących z ciałem i systemem nerwowym. W ten sposób przytulają się osoby, które chodzą na warsztaty i coś już ze sobą zrobiły. Dlaczego wydawał mi się dziwny i niestosowny? Bo był zbyt intymny, a ja odczytałam go jako nieadekwatny. Przyglądając się jednak swojej „drodze z ciałem”, widziałam, jak moja pojemność na fizyczną bliskość ewoluowała. Zaczęłam rozpoznawać ten uścisk u innych osób i go normalizować. Być może sama zaczęłam dotykać innych podobnie. Z biegiem czasu zauważyłam tę drugą stronę monety — uścisk kurtuazyjny, szybki i sztywny. Taki, w którym ktoś przyciąga cię do siebie, ale układa ręce tak, jakby chciał przytrzymać twój korpus w ściśle określonej pozycji, tak… żebyś nie mogła być z nim naprawdę blisko, a nawet, żeby pozbawić cię możliwości ruchu. Przyglądałam się uściskom zwłaszcza męskim. Niewielu mężczyzn bowiem stać na czułe zapadnięcie sobie w ramiona bez pospiesznego odklepania niedźwiedzia. Zawsze w tych uściskach jest dużo sztywności i strachu przed własną miękkością. Tym milej się patrzy na mężczyzn, którzy przez krótką chwilę zespalają się w uścisku, a ich ciała są zrelaksowane. To jest istotą uścisku od serca. Umiejętność otwarcia się na możliwość, że bycie blisko drugiej osoby jest… bezpieczne. Jeśli macie inne doświadczenia, jeśli jako dzieci byłyście wytresowane do innych form dotyku, taki uścisk może zrobić zwarcie systemu, ale układ nerwowy da się przyzwyczaić do miłych rzeczy.

Teraz uważam uścisk od serca zza jedną z najbardziej karmiących rzeczy pod słońcem. Nie potrzeba żadnych słów. Kiedy ktoś bierze cię w ramiona i szczerze uściskuje, a ty nie szamoczesz się jak ryba wyciągnięta z wody, twoje ciało czuje się bezpiecznie, jest ciepło, serdecznie i jest to poczucie połączenia, bycia przyjętym, pokazania się bez maski. Może siła tego uścisku polega na odwadze, by być blisko drugiej osoby w swojej wielkiej bezbronności i nie traktować tego momentu jako słabość, a raczej swoją siłę. Bardzo lubię te przytulasy. Bardzo lubię to, co potrafią powiedzieć mi ciała innych osób, nawet kiedy te osoby jeszcze nie zdążyły otworzyć ust. Serdeczny uścisk mówi więcej niż niejedna rozmowa. Namaste — moja dusza kłania się twojej duszy, w tym krótkim momencie, gdy witają się nasze ciała.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.


 

Wiatr gwiżdże zimową piosenkę, obsypując nam twarze suchymi, drobnymi płatkami. Pieką w zetknięciu z ciałem już tylko wtedy, kiedy wpadną w oczy. Moja skóra jest różowa, a kosmyki włosów zamieniają się w śnieżną rzeźbę. Płatki przymarzają do poszczególnych pasm włosów, a potem zespalają ze sobą jak fryzjerska guma, tyle że tworzą kruchą, chrzęszczącą pod palcami strukturę. Zakopało nam się auto, a Luna biega jak szalona.

Zakopane
Zakopane

A właśnie, że tak! Zachwyca mnie Polska. I tym zachwytem chcę się z Tobą podzielić, nawet, a może przede wszystkim dlatego, że jest inflacja, poniedziałek, wojna za rogiem, szarówka, chujówka, jesień i ciemność. Dlatego, że Polska nie rozpieszcza na wielu poziomach i mieć jej po czubki uszu jest łatwo. A jednak, pijąc poranną kawę, przeglądałam leniwie zdjęcia w internecie, a tam jesień wilgotna i miedziana, już nie złota. Stada owiec, górskie, kamieniste potoki wijące się wokół iglastych drzew. Zatęskniłam jak dzika za Zakopanem.

blimsien monday delight

Monday Delight czyli życie w zachwycie: cztery pory roku.

Wystawiłyśmy nosy zza zaparkowanego auta. Najpierw nieśmiało, a potem już całe głowy. Ja, z moją ludzką grzywką i ona, z czekoladową truflą psiego nosa. Kilka chłodnych kropli spadło nam na ciała. Nic nie jechało, zatem przeszłyśmy na drugą stronę. Ona powąchała rozjechanego kasztana, a ja czubkiem buta kopnęłam innego (tylko po to, by popatrzeć, jak się pięknie będzie kulał). Liście nie były chrupkie i szeleszczące, wręcz przeciwnie. Kąpały się w kałużach i było dość chłodno. Wcale nie mogę powiedzieć, żeby to była moja ulubiona pora roku. Jeszcze tydzień temu, dokładnie w poniedziałek pociągałam smętnie nosem, siedząc w autobusie do Lizbony. Marudziłam jak dziecko, że kto to widział, kto to widział, żeby taka jesień! Przecież komu przeszkadza chodzenie w klapkach na gołą nogę, komu przeszkadza w końcu spódnica i koszulka i że to już wszystko. Dziś jednak było mi miło w tym chłodku i w tej dziwnej pogodzie. Słońce nie mogło się zdecydować czy świecić, czy pospać jeszcze chwilę za nasiąkniętymi deszczem chmurami. W sklepie kupiłyśmy kawałek pomarańczowej dyni, którą ugotowałam z makaronem orzo, posypałam bałkańskim serem, doprawiłam sokiem z cytryny i słuszną porcją orzechów włoskich i gałką muszkatołową. Zerwałam przedostatnie gałązki cytrynowego tymianku i roztarłam je nad talerzem. Lu zajęła się kością. Zmywarka usypiała mnie swoim monotonnym pomrukiwaniem, całkiem, jakby była dużym zwierzem, który przykucnął w rogu mojej małej kuchni, zwinął się w kłębek, ziewnął i poszedł spać, mrucząc. Naszła mnie ochota na porządki w spiżarce, zapisałam się też na sportowe zajęcia (czego nigdy nie robię latem, choć zawsze sobie obiecuję, że zrobię). Jesienią wracam do rytmu. Wracam do kuchni. Wracam do lasu. Wracam do siebie. Jesień stwarza przestrzeń, w której rozpakowuję tobołek lata, a w nim:

– muszelka, która wygląda jak wieloryb

– trochę piasku

– doświadczenia, które upakowywałam na szybko po kieszeniach, dopiero teraz będę oglądać, decydować co z nich zrobić i o których pamiętać, a które wyrzucić

– kilka pęknięć i nadkruszeń duszy (do rychłego naprawienia)

– cały stos zupełnie nowych pomysłów (czy coś z nimi zrobię?)

Jesień to moment powrotu do domu po długich, wariackich wakacjach, którymi są dla mnie wiosna i lato. Prania, sprzątania, szykowania przestrzeni, układania nowych planów i harmonogramów, powracania do zdrowego odżywiania, suplementacji, bardziej zorganizowanego życia i bycia bliżej siebie, bo troszkę dalej od świata zewnętrznego Jako dziewczynka zżymałam się na słowa mojej mamy o tym, że trzeba czasem poczuć słony i gorzki smak życia, żeby móc odróżnić od nich szczęście. Wydawało mi się wtedy, że można czuć tylko szczęście i nigdy się nim nie znudzić, tak jak można zjeść tabliczkę mlecznej czekolady na raz i nie mieć dosyć (tylko dzieci potrafią takie rzezy). Potem długo nie lubiłam jesieni i zimy. Dziś zachwyca mnie każda pora roku. Zatrzymuję się. Pozwalam zdziwionej wilgoci podotykać mnie po twarzy, zajrzeć pod sweter, wylecieć mankietem. Oglądamy się, co roku od nowa. Ja, coraz starsza, coraz bardziej zmęczona słońcem. Szykuję się na mniej lubiane pory roku z przyjemnością. Zagrzebuję z książką w pościeli. Wyciszam się przed momentem, kiedy ziemia znów zadrży i wybuchnie zielenią i wszystkimi kolorami kwiatów.


Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.


 

.