Praca może być źródłem satysfakcji. Uczymy się, realizujemy projekty, twórczo rozwiązujemy problemy, przekazujemy wiedzę innym lub zmieniamy świat. Możemy to robić solo lub w zespołach, mogą towarzyszyć temu wielkie emocje. Tak, to wszystko możliwe, ale nie dla każdego jest codziennością.
Nie każda osoba ma przywilej wykonywać zawód, który lubi. Nie wszystko też wydaje się równie ważne. Czy projektowanie sukienek lub kopanie piłki jest ważniejsze niż ratowanie ludzkiego życia w karetce? A czy jest ważniejsze niż bycie stand-uperem? Z pewnością założenie internetowej platformy nie jest ważniejsze od bycia chirurgiem, chyba że… zmieniasz świat, gospodarkę, politykę, bo nagle jesteś Markiem Zuckerbergiem. Nie da się jednak myśleć o zawodach w kategorii ważności. Ważne jest zdrowie, ważny jest świeży chleb, ważne są wywiezione śmieci, ważna jest rozrywka, sztuka, warzywa i owoce do kupienia pod domem, innowacje, drogi… można tak w nieskończoność. Jak to się stało, że nagle zaczęłyśmy myśleć o swojej wartości przez pryzmat wykonywanego zawodu? Jego pożyteczności, opłacalności, tego, gdzie plasuje nas na drabinie społecznej lub tego, jak jest odbierany przez innych.
Identyfikacja z własnym dziełem nie pomaga.
Czy praca na własne konto pod swoim nazwiskiem wzmacnia identyfikację z oferowanym produktem lub usługą? Myślę, że tak. Nie znam nikogo, kto oferuje szybki internet lub usługi telekomunikacyjne czy bankowe, kto czuje się źle, gdy przychodzi do niego klient i jest niezadowolony z oferty. Nie moja oferta, nie moja sprawa, ja ją tylko sprzedaję… Rozumiemy wtedy założenia firmy, jej cele, budżet i wiemy, że produkty czy usługi nie pochodzą z najlepszego z możliwych światów, ale raczej są wypadkową różnorakich kompromisów, interesów i kalkulacji. Prawdopodobnie są najlepsze, jakie mogą być, by było to opłacalne i sensowne. Co innego, jednak kiedy chodzi o produkt własny. Nie musi to być zresztą praca zarobkowa, może to być nasza twórczość. Piosenka, dzieło plastyczne, ulepiony garnek, fotografia, taniec, plakat, ilustracja — cokolwiek! Wkładamy w to serce, kawałek siebie, naszą wrażliwość, wszystko to, co mamy dobrego i…automatycznie to, jak odbiera nasze dzieło, ktoś z zewnątrz sprawia, że czujemy się uskrzydlone (rzadko), albo do kitu. Jestem beznadziejna, beztalencie, nigdy mi się nie uda, jestem oszustką, to nie jest nawet oryginalne, czy to jest w ogóle dobre? Czy ja mogę, czy mam prawo wyjść z tym do świata? Boimy się tych ocen, boimy się myśleć źle o sobie, więc, zamiast działać w zgodzie z własnymi talentami i instynktami, minimalizujemy wysiłki z nadzieją, że wtedy przynajmniej będzie bezpiecznie.
Twoja praca, to nie ty.
Dobra wiadomość jest taka, że twoja praca to nie ty. Nawet gdyby komuś nie podobało się, jak śpiewasz, piszesz, tańczysz, programujesz, gotujesz, urządzasz mieszkania, to wcale nie znaczy, że jesteś do kitu. To może znaczyć, że:
- masz niskie umiejętności (hej, da się je podnieść i potrzeba do tego praktyki, właśnie jesteś na dobrej drodze)
- macie inny gust (jest cała masa wnętrz czy książek, które mi się nie podobają i nie oznacza to, że nie podobają się innym i nie są dla nich najwspanialsze)
- krytykująca osoba nie jest twoim idealnym klientem lub odbiorcą
- jesteś na ścieżce uczenia się i popełniania błędów, więc prawdopodobnie twoje kolejne działania będą lepsze, bardziej przemyślane, celowe, gładsze
- podnosisz swoje kompetencje
- inni nie rozumieją tego, co robisz i wcale nie muszą, chyba że to praca zawodowa i zakładasz, że musisz dotrzeć do swojej grupy klientów, by się utrzymać — wtedy jest to oznaka tego, że albo mówisz do innych ludzi niż tych, których potrzebujesz, albo, że popełniasz błąd — nie rezygnuj, szukaj błędu i napraw go
Prawdopodobnie nie chodzi o ciebie. Chodzi o nich.
Owszem, sposób, w jaki wykonujemy naszą pracę, może świadczyć o naszym charakterze czy predyspozycjach. Ktoś jest pilny, ktoś chaotyczny. Ktoś się spóźnia, ktoś działa jak szwajcarski zegarek. Ktoś ma swobodę, ktoś inny jej nie ma. To jest ok, by ocenić składowe potrzebne do wykonania projektu, ale nie by ocenić człowieka. Kiedy miałam swoje pierwsze poważne prace, bardzo, ale to bardzo stresowałam się na rozmowie kwalifikacyjnej. Czułam, że NIE dla mnie, jako pracownika na danym stanowisku oznacza, że jestem bezwartościowa jako człowiek i się nie nadaję. Odkąd działam na własną rękę, widzę, że jest zupełnie inaczej. Kiedy sama wybieram ludzi do współpracy, patrzę na nich nie jako na wartościowe lub nie osoby, tylko bardzo wąsko na zestaw ich umiejętności i cech, który jest potrzebny mi do konkretnego projektu. I czasem potrzebuję kogoś z polotem, artystyczną wizją i doświadczeniem, a czasem kogoś z dobrym okiem i determinacją, ale bez doświadczenia. Czasem potrzebuję skrupulatnego i punktualnego dłubacza, a czasem kogoś, kto mnie samą wyniesie na kolejny poziom przy współpracy. Co więcej, teraz kiedy nie pracuję na etat, a zdobywam sama zlecenia, widzę, że moi klienci robią dokładnie to samo. Przymierzają moje najlepsze i najsłabsze kompetencje do szablonu tego, czego ode mnie potrzebują i zatrudniają mnie lub spławiają. Nie biorę już tego osobiście. Kiedyś dostałam kosza od cudownej redakcji, tematyka bardzo moja, wszystko cud miód i orzeszki, ale… ja nie chciałam siedzieć na tyłku za biurkiem w siedzibie firmy przez pięć dni w tygodniu i to mnie zdyskwalifikowało. Bardzo dobrze się stało, bo nie byłabym w stanie zrealizować celów tej redakcji, a ich propozycja nie realizowałaby moich (niezależności i pracy dla wielu klientów równocześnie). Trudno mieć takie przekonanie, gdy pracuje się przez wiele lat w jednej firmie i każda rozmowa kwalifikacyjna to być albo nie być.
Z pracą jest trochę jak z randkowaniem.
Myślę, że podobnie jest z randkowaniem. Gdy randkuje się dużo, oczywistym staje się, że fakt, że po pierwszym spotkaniu nie chcemy się z kimś więcej widywać, wcale nie oznacza, że ta osoba jest do kitu. Może po prostu chce podróżować po świecie, a ja chcę domu z płotkiem i trójki dzieci i to już? A może nie odpowiada nam jej światopogląd lub po prostu nie było chemii? Łatwiej wtedy zrozumieć, że mimo naszych wyobrażeń, że ktoś pasuje do nas jak ulał i powinien być od pierwszego momentu trafiony piorunem sycylijskim, jednak nie jest. Czasem to nie ta osoba, a czasem to nie ten moment. Myślenie o własnej wartości w kategoriach sukcesów zawodowych, interesującego hobby czy powodzenia w życiu osobistym jest moim zdaniem trochę przemocowe. Ludzie, filmy, książki, miejsca, samochody, rzeczy… pasują do nas lub nie w danym momencie życia i to wcale nie znaczy, że są niedobre, nieudane, głupie, źle zaprojektowane. Zrównuję ludzi i przedmioty celowo, nie by uprzedmiotowić tych pierwszych, tylko by pokazać moją perspektywę, że nie wszyscy potrzebujemy tego samego i w tym samym momencie, ale nasza jednostkowa perspektywa nie może świadczyć o wartości człowieka. Zazwyczaj jest wyrazem naszych preferencji i potrzeb tu i teraz. I chociaż jestem zdania, że owszem, o gustach się dyskutuje, to w przypadku umiejętności można porozmawiać o nich rzeczowo, ale są one odrębne od wartości człowieka jako osoby. U mnie sprawdza się prosta prawda, że żeby mi coś wychodziło, muszę po prostu to robić. Każdy kolejny raz jest lepszy. Żałuję oczywiście, że nie jest jak w moich wyobrażeniach — siadam i BACH arcydzieło za arcydziełem. Jestem czasem z tego powodu obrażona na świat, ale nie powstrzymuje mnie to przed działaniem. I wiem, że 80% dobrze wykonanej roboty zbliża mnie do sukcesu i samozadowolenia bardziej niż fantazjowanie o dziele perfekcyjnym, które nie powstanie nigdy, bo przecież nie chcę się konfrontować z krytyką ; ).
1 Comment
Bardzo potrzebowałam tego wpisu – dziękuje.