Mówią, że jak chcesz rozśmieszyć boginię, to opowiedz jej o swoich planach. No i bum.
Od zeszłego roku marzyłam o tym, żeby podróżować i żeby sobie latać lekka jak piórko. Być wszędzie i robić wszystko. W marcu nastąpiło wielkie JEB, bo nie dość, że Maharadża się zakochał, to jeszcze nic się nie działo ciekawego zawodowo, wiosna nie chciała nadejść i czułam, że z dnia na dzień marnieję. W dodatku zaczęło szwankować moje zdrowie i z całą moją uważnością i wiedzą nie byłam w stanie dojść do tego, o co kurka rurka chodzi. Łodafak? Jestem zakochana, nie przejmuję się kasą, mam gdzie mieszkać, wszystko gra. Co poszło nie tak?
Głowiłam się nad tym aż do zeszłego tygodnia, robiąc setki badań, schizując się, że mam raka na zmianę z HIV, na zmianę z chorobą psychiczną, na zmianę z czymś o czym nie wiem, ale na pewno wie google i to jest śmiertelne i teraz umrę. Właśnie teraz. Kiedy jestem zakochana i chcę żyć. Niech to szlag! I kiedy nagle wsiadłam do pociągu do Szczecina, dopychając walizkę nogą, wracając z warsztatów (z osiędbania hehe) które prowadziłam w górach, jedząc żarcie na wynos, potykając się o własne nogi i poczułam… znany ból pęcherza! O nie! Dziewięć godzin w pociągu, w starym, śmierdzącym PKP i zapalenie pęcherza. Akurat teraz!
Jak tylko wsiadłam do przedziału, ulokowałam walizkę i posadziłam tyłek rozkoszując się tą pieprzoną, niechcianą, całodzienną podróżą, przypomniało mi się, że równiutko 10 lat temu, byłam w takiej samej sytuacji. Też świeżo zakochana do obłędu, też wcale nie planując być w żadnym związku (no phi) i chcąc się wyprowadzić na drugi koniec Polski (ciekawy zbieg okoliczności). I jak tylko mój ukochany nadjeżdżał lub ja jechałam do niego, pewne było, że dostanę totalnie napadu bólu czegoś. Co prawda, miałam wtedy galopującą nerwicę, nie miałam za to ani HIV, ani raka ani nawet niczego innego, ale po prostu silne bodźce postanowiły dać mi znać, że lecę sobie z samą sobą w kulki. Słodka boziu, jak ja odetchnęłam.
Jak ja odetchnęłam i jak nagle w mojej głowie, całkiem bez myślenia, bez mojego udziału, wyświetlił się film, że ja tak trochę sobie jestem w tym związku, a trochę przecież chciałam być tą podróżującą Cyganeczką, Małą Rozbójniczką, że ja się zakochałam wbrew swojej woli i z silnym przekonaniem, że przecież miało z tej relacji nic nie być, a tu takie buty. I że nagle mam masę pracy i ona jest bardzo ambitna i piękna, ale się jej boję i że ja sobie tak latam jak to piórko, ale sama przed sobą kłamię, bo moim nóżkom zodiakalnego raka brakuje korzonków. Korzeni. Takich serio pierdutnych korzeni, co zasadzają na ziemi, portu i ramion, do których można wracać, a ja na wzór medycyny alopatycznej w innym mieście mam serce, w innym mózg, w innym jeszcze inne bebechy i się dziwię sama sobie, że mnie boli i choruję. Na upartego cisnę z wizją życia sprzed roku i wcale nie chcę zaakceptować, że jestem cała miękka i słodka i chciałabym się pogłaskać i pobawić w dom. A jak się pobawię i potłukę garami, to może nawet wrócę do tej włóczęgi. I że tak naprawdę, to mi się pomyliły te pociągi, bo ja powinnam obrać kierunek na Polskę centralną i się zgubić w tej ciemnej brodzie i pomilczeć i pooddychać głęboko. Bez akcji i bez atrakcji. Wsadzić nos między szyję a ramię i sobie przy nim być. Przy tym fajnym kolesiu.
Ta wizja nie podobała mi się za bardzo, bo przecież wiadomo, miłość jest dla cieniasów i mało kiedy kończy się dobrze, a ja jestem Zosią Samosią, dzielną Blimsien i co to za przygoda znów to układanie przypraw na półkach. I jak ten film wyświetlił się pod moimi powiekami, to ja się tak ucieszyłam, że ja nagle WIEM, że całe zapalenie pęcherza przeszło jak ręką odjął. Inne rzeczy nie. I jestem bardzo ciekawa, czy przejdą jak te korzenie zapuszczę. Czytam sobie książkę „Poprzez chorobę do samopoznania”. Żeby szybko oddać jej sens – choroby to nic innego jak brak integralności, czyli to, co spychamy do cienia. Jeśli jest zepchnięte bardzobardzo, i nie może wydostać się na powierzchnię, manifestuje się w ciele jako symptom. Bo symptom nas zatrzymuje. Jak jesteś zbyt ruchliwa i nie chcesz zobaczyć, że masz potrzebę się zatrzymać, symptom położy Cię do łóżka. Zależnie od skali wyparcia, może zatrzymać Cię na dłużej, przejść w chorobę chroniczną, zdegenerować organizm lub nawet położyć Cię trupem. Oczywiście każdy ma swoją koncepcję, niektórzy twierdzą, że człowiek jest cały zdrowiem i to jego stan naturalny, inni, że zdrowie jest tą samą monetą co choroba tak jak życie musi łączyć się ze śmiercią. Czyli, że choroba jest nieunikniona, ale jest ważnym posłańcem naszej podświadomości. Nie wiem czy kupujecie to co przytaczam, ja sama jeszcze nie wiem czy to kupuję, ale ponieważ moje symptomy są od sasa do lasa i lekarze również raczej nie wiedzą WTF, skłaniam się ku wersji, że to znów moje ciało, ten rezolutny figlarz, wysyła mi wiadomość, tylko nie umieliśmy się zrozumieć.
Tym razem dotarło. Tyle z marzeń o cygańskim życiu. Wracaj do garów.
Kiedyś napisałam:
Nie napisałam tego do nikogo konkretnego. Chciałam mieć wtedy rodzinę i korzenie, czułam się na to gotowa, ale to się nie działo, a mój związek był beznadziejny. Bardzo mnie śmieszy ten tekst, zwłaszcza, że na ilustrację wybrałam typ faceta, który z dzikością mi się kojarzył i który był dla mnie bardzo pociągający. Dziki motocyklista z brodą woohoo! Wtedy mój poziom świadomości był całkiem inny. Wypierałam dzikość, bo o niej marzyłam. To były moje niezintegrowane kawałki. Myślałam, że jest jakieś alb0-albo. Musiały minąć lata, kilka osób musiało przewinąć się jak szkiełka w kalejdoskopie, musiałam być sama i niezależna, dzika i bezradna, ogarnięta i rozwalona, żeby zrozumieć, że dzikość i domowość, są jak zdrowie i choroba, częścią tej samej monety. Śmieszy mnie ten tekst, bo jest tam sporo rzeczy, których nie chciałam, a które mam. I dziś mniej lub bardziej, nie mają one dla mnie znaczenia, nie są aż takim obciążeniem. Wtedy nie byłam na nie gotowa.
Tak. Życie domowe może być przygodą. Nie musi być jedyną. Tak, czasami jestem zbyt sztywna, uparta i przyklejona do swojej wizji. Wtedy rodziny, której nie mogłam mieć. Dziś dzikości, którą mam, a która przestała mi służyć, domagając się równowagi. I jeszcze ten typ Maharadża. Jakby los sobie ze mnie zadrwił. Ma w sobie wszystko co uwielbiałam zawsze i ma w sobie bardzo wiele rzeczy, których nigdy nie chciałam. Jedno jest pewne – życie udziela lekcji, a ja jestem dużo pokorniejsza niż kiedyś. Nie mam w życiu celu. Moje życie to podróż. Kompas zdaje się dał znak czego trzeba. Jestem okropnie zmęczona i wymięta przez ostatnie miesiące. Serioserio. Z tego nowego miejsca w sobie, wybieram integralność. Oddam trochę dzikości za szczyptę nudziarstwa. Zobaczymy co na to ciało. Co na to życie. Co na to Wszechświat.
Niech się dzieje. O rezultatach doniosę Panienkom w kolejnym odcinku.
Zdjęcie: Agnieszka Wanat
6 komentarzy
Szewc bez butów chodzi 😀 Poczytaj Mały Zeszyt Osiędbania – bardzo polecam :D:D:D
A tak serioserio, to ja też dawno zauważyłam, ze jestem straszliwie psychosomatyczna. I że mój organizm, jak coś nie halo, nie wysyła mi esemesa, tylko np. uczulenie. Albo to nieszczęsne zapalenie pęcherza. Psychosomatyczne. Ale odkąd przeczytałam (u Ciebie), że zamiast mieć do ciała pretensje o głupawe zachowania, lepiej podejść do samej siebie ze zrozumieniem i miłością i uwierzyć, że i ja (głowa) i oraz ja (ciało) gramy serioserio do tej samej bramki, to jest mi o niebo wygodniej i skuteczniej.
Buziole i czekam z wypiekami na kolejne odcinki :*
Bardzo dobrze, że mi utarło nosa! Bo ja wzięłam się w to wplątałam z zaskoczenia. Jak to mój styl życia mi nie służy jak on taki wyczekany? wymarzony? Bardzo ciężko mi było przyjąć do wiadomości, że moje atrakcyjne alter ego muszę chwilowo wyłączyć, bo mam teraz inne potrzeby. Przyziemne, mniej instagramable, mniej porywające, nawet w moim odczuciu lamerskie. Bo cóż znów porywającego jest w byciu w parze, w stabilizacji? No więc ciało musiało tak długo wysyłać sygnały, aż wreszcie udało mi się je przeczytać. Spokornieć. Schylić główkę i przyjąć na klatę fakt, że „na wszystko w życiu jest czas”.
Blum, wielkie dzięki za ten tekst. Sama wciąż nie potrafię uwierzyć do końca w psychosomatykę, ale leczę się na Hashi, a to przecież podobno w dużej mierze psychika, i jak sobie zrobiłam podsumę tych najbardziej uciążliwych objawów, to dość logicznie mi się to łączy z rzeczywistymi potrzebami. Z drugiej strony bardzo silne jest u mnie to myślenie, że zdrowie i choroba po prostu się przeplatają, i nie ma stanu idealnego (w końcu życie…).
Ale jest jeden dośc uciążliwy objaw, który znika prawdopodobnie pod wpływem działania w obszarze potrzeb właśnie, więc temat wciąż na tapecie. Życie pokaże 🙂
Uśmiecham się do Ciebie ciepło i oficjalnie oświadczam, że uwielbiam za „i co to za przygoda znów to układanie przypraw na półkach” 🙂 Wsłuchaj się w siebie uważnie i niech Ci ta przygoda służy!
Podobną chwilę objawienia miałam gdy męczyła mnie jakaś alergia, a w sumie bardziej coś na kształt AZS. Wtedy też miałam parcie na szukanie mądrych książek, które pomogą mi zgłębić się w swoją psychikę i nagle zaskoczyło – a objawy zniknęły momentalnie! Dodatkowo jeszcze wizualizowałam swój proces uzdrowienia i wierzę, że wszystko na raz przełożyło się do uzdrowienia.
Kibicuję Ci w powrocie do równowagi!
Pingback: Czerwcowe znaleziska z sieci - ekopozytywna