No może jeszcze zdaniami podrzędnie złożonymi zacznij mówić do tego psa, na bank zrozumie — nie mogła wyzłośliwić się moja znajoma, która zna się na treningu psów i wie, że pies potrzebuje czytelnych komend i mówienie do niego „ależ Pimpusiu, pańcia ci mówiła, nie jemy gówna w krzakach” nie ma sensu.

Ja wiem jednak, że w Warszawie psy są członkami rodzin. Nie tylko w Warszawie. Może i w innych dużych miastach, a może po prostu pośród tych, którzy w swoim życiu szukają istoty, z którą wymienić się mogą ciepłem emocjonalnym, tulaskiem i zawarczeć okazjonalnie na sąsiadów. I nie, oni (my?) nie mówimy do psów pełnymi zdaniami, bo uważamy, że to wzbogaci ich słownictwo (choć kto wie, kto wie, Luna rozumie już: chodź, ruszaj, kółeczko, idziemy, spacer, żaba, kotek, wiewiórka, ptaszek oraz ciastko). Mówimy do psów pełnymi zdaniami, bo traktujemy je jako towarzystwo.
Poszłabym dalej, traktujemy je jako psy wspierające zdrowie emocjonalne. Trudno im uciec, nie kosztują tyle, co terapeuci i są otwarte zarówno na słuchanie narzekań na inflację, pogodę, idiotyczne wątki w serialach, jak i śpiewanie im wymyślonych piosenek. Czasem tylko skonsternowane rzucają spojrzenie bocznym okiem, kiedy człekokształtne wydają dziwny odgłos przypominający czkawkę, często na wskutek oglądania czegoś w plastikowych prostokątach (Luna dalej nie rozumie słowa mem, ale rozumie filmiki na YT z wiewiórkami w plastikowym prostokącie).
Zachwyca mnie to, co ludzie mówią do psów pełnymi zdaniami. Te wszystkie:
Chodź, zaraz dostaniesz kurzą nóżkę. No kto jest takim grzecznym pieskiem?
Ty dziadówo skończona, czemuś wlazł w to błoto? Jezu, ale będzie mycie gir, jak tylko wrócimy. Łajzą jesteś nieprzeciętną!
Kto jest moim pieszczoszkiem? Dawaj kołami do góry, zaraz wymasuję ci brzuszek.
Nawet o tym nie marz żebraku. Już dzisiaj jadłaś.
Ależ Klusemczko, nie wolno szczekać na inne pieski. No i po co to? O co ta awantura. A mówiłam ci, no może tak być, no niekorzystny biomet, taka dziś pogoda, tak, mnie też boli głowa…
Te wszystkie słowa wypowiadane do życzliwej duszy, która może ni w ząb nie rozumie, ale przynajmniej zwykle lubi słuchać. Babcie i Klumseczki oddalające się chwiejnym krokiem w stronę bliżej nieznanych (a przynajmniej mi) miejskich przygód. Gdzieś pomiędzy pohukiwaniem tramwajów, klaksonami aut, w taki prozaiczny, zwykły poniedziałek jak ten.

Delight to zbiór esejów autorstwa J.B. Priestleya, które powstawały w 1949 roku w nieciekawej, brytyjskiej, powojennej rzeczywistości. Pomysł ten zrecyklingowała Hannah Jasne Parkinson, której książką Drobne Przyjemności zostałam obdarowana i… o ile pomysł mnie zachwycił, o tyle wrażliwością językową i sposobem odczuwania świata znacząco się od autorki różnię. Zainspirowana, postanowiłam jednak zapoczątkować serię poniedziałkowych wpisów na temat małych zachwytów, do której mam nadzieję i Wy się przyłączycie, kiwając ze zrozumieniem głowami lub wymieniając w komentarzu własne zachwyty z minionego tygodnia. Wierzę, że ustawienie rejestru na małe cuda codzienności może przynieść wiele ulgi i napawać nadzieją w postcovidowym świecie, w którym inflacja i wojna spędzają wielu sen z powiek. Odczarujmy razem poniedziałki naszymi mikrozachwytami! Do usłyszenia za tydzień.

.